Opuszczając szkołę po wieczornych zajęciach, zauważyłam światło w oknie biura nauczyciela historii i wspięłam się na schody budynku o skośnym dachu. Czytał książkę, ale odniosłam wrażenie, że czekał na mnie. Uśmiechnął się i zapytał, czy chce mi się pić. Wskazując na swoją szklankę, zaproponował, że jeśli mam ochotę, mogę wypić to, co w niej zostało. Przysiągł na przewodniczącego Mao, że na nic nie choruje.
Stałam przed jego biurkiem, lecz nie wyciągnęłam ręki po szklankę. Za oknem mżyło; pokój wypełniało łagodne i ciepłe światło, poczułam się jak w domu. Nauczyciel był w lepszym nastroju niż ostatnim razem, kiedy go widziałam; jego oczy naprawdę błyszczały.
Mieszkał w parterowym domku po rodzicach, który mieścił wewnątrz jedną dużą salę z drugim, tylnym wyjściem, przedzieloną na dwa mniejsze pokoje. Nigdy nie poznałam do końca historii jego rodziców, wiem jedynie, że ojciec rok po wyzwoleniu, w trakcie jednej z niezliczonych nagonek politycznych, był inwigilowany przez policję jako „element antysocjalistyczny” i stracił pracę. Co stało się tego przyczyną, nauczyciel nie wiedział. Matka pracowała jako kasjerka w banku, lecz ją także w końcu wyrzucono, więc była zmuszona brać szycie do domu. Kiedy go poznałam, rodzice od wielu lat nie żyli. Dom stał na pochyłości, a do tylnego wyjścia prowadziło sześć kamiennych stopni. Konary potężnej rajskiej jabłoni zwisały aż nad podwórkiem sąsiada, którego dom na palach opierał się o pień drzewa.
Za domkiem rósł krzew winorośli, lecz niegdyś zmarniał zapuszczony. Nauczyciel miał brata, który zginął w walkach frakcyjnych podczas rewoluqi kulturalnej. Krótko po jego śmierci winorośl ni stąd, ni zowąd zaczęła gwałtownie rosnąć, pędy owijały się wokół konarów rajskiej jabłoni, pięły po murze i czepiały dachówek. Liście stały się mięsiste i duże, a fioletowe owoce – soczyste i słodkie. Zielone gąsienice motyli, spadające z krzewu, wiły się na ziemi, ich obłe ciała połyskiwały jak kryształki. Winorośl przyciągała łakomych rabusiów.
Nauczyciel powiedział mi, że czasem zbiera się u niego grupka przyjaciół.
– Dołącz do nas – zaproponował. – Posłuchasz, jak rozmawiamy o literaturze. Jeśli zechcesz, pożyczysz sobie jakieś książki.
Z jego tonu wywnioskowałam, że zależy mu, abym przyjęła zaproszenie; pierwszy raz rozmawiał ze mną jak równy z równym. Ta grupka przyjaciół, których łączyły podobne doświadczenia oraz pochodzenie, spotykała się, żeby razem czytać i omawiać książki, a także dyskutować o różnych sprawach, które ich interesowały. Słuchali również radia, które sami przestroili. Podczas gdy większość mieszkańców tej dzielnicy nastawiała radioodbiorniki na stacje w Hongkongu nadające muzykę pop, oni woleli słuchać na falach krótkich audycji Radia BBC albo Głosu Ameryki, prezentowanych w języku chińskim. To było coś, czego nie śmiałam sobie nawet wyobrazić. Od trzydziestu lat „słuchanie wrogich radiostacji” było przestępstwem, za które zasądzano długie wyroki. I chociaż przed 1980 rokiem represje osłabły, a kary nieco złagodniały, nadal samo tylko napomknięcie o „wrogich radiostacjach” wywoływało dreszcz strachu.
Burze wokół Czungcing bywały bardzo gwałtowne. Obserwowaliśmy ze wzgórz, jak pioruny rozbijają deszczowe chmury nad rzeką. Rzadko jednak trwały dłużej niż dziesięć minut. Pod tym względem przypominały temperament mieszkańców miasta, którzy uspokajali się równie szybko, jak wybuchali. Najbardziej dawały się we znaki ciągłe mżawki i grzyb osiadający na meblach, który ściągał robactwo bezlitośnie toczące drewno.
Podczas siąpiących deszczów bruk na drogach ginął pod warstwą mazistego, śliskiego błota. Deszcz przyprawiał o rozpacz, bo wydawało się, że już nigdy nie przestanie padać. Najgorzej było w zimie. Ludzie, którzy nie mieli na kalosze, musieli chodzić w plastikowych sandałach, trzęsąc się z zimna, gdy lodowata woda wciskała im się między palce u stóp.
Zdarzało się, że mżawka, rozpylona jak mgła, tak ograniczała widoczność, iż nie można było dojrzeć drugiego brzegu rzeki. Syreny statków wyły przenikliwie, wysyłając ostrzegawcze sygnały.
Właśnie w jeden z takich dni wdrapałam się na wzgórze, uważając przy tym, aby nie zjechać po śliskich, nierównych stopniach. Na głowie miałam stary, zniszczony kapelusz, z którego sterczały połamane bambusowe witki. Musiałam iść pochylona, bo inaczej woda, ściekając ze stożkowatego kapelusza, wsiąkałaby mi w ubranie.
Drzwi domu nauczyciela nie były zamknięte; żaden z jego sąsiadów nie odważyłby się tam zajrzeć, bo prawdopodobnie uważano, że w domu straszy. Jednak atmosfera zagrożenia czyniła to miejsce jeszcze bardziej pociągającym. Przystanęłam pod okapem, podekscytowana jak nigdy dotąd, i zapytałam, czy ktoś jest w domu.
Ponieważ nie doczekałam się odpowiedzi, pchnęłam drzwi i weszłam do środka. Na biblioteczce stała fotografia kobiety oprawiona w ramki. Owalną twarz okalały lśniące czarne włosy zaczesane do tyłu i krótko obcięte, jak u wszystkich Chinek w tamtych czasach. Kobieta miała na sobie sweter z golfem oraz narzucony na wierzch płaszcz ze zgrzebnej wełny. Moje serce biło jak szalone, miałam przed sobą zdjęcie jego matki; domyśliłam się tego od razu, podobieństwo było bardzo wyraźnie. Patrzyła na mnie, jakby chciała mi coś powiedzieć.
W kącie stał popękany porcelanowy wazon posklejany cementem. Dostrzegłam na nim ślady dawnego malowidła. Obok biblioteczki na konsolce zauważyłam staroświecki gramofon. Za oknem bambusowy gaj połyskiwał szmaragdowe w deszczu. Świeże pranie wisiało na bambusowym kiju wspartym o słupki werandy, susząc się cierpliwie w przesyconym wilgocią powietrzu.
Na krzesłach, na łóżku, na komódce – wszędzie leżały książki. I gazety. Jemu i jego przyjaciołom książki były niezbędne do życia; potrafili przesiedzieć cały wieczór zanurzeni w lekturze albo dyskutować do rana o jakiejś powieści czy losie któregoś z fikcyjnych bohaterów.
W marzeniach wielokrotnie odwiedzałam dom nauczyciela historii; jako jego przyjaciółka siadałam z książką w kącie, słuchałam, jak jego znajomi dyskutują albo czytają na głos jakieś piękne fragmenty. Może byłam zanadto nieśmiała, może odczuwałam za duże skrępowanie w obecności obcych, a może po prostu nie chciałam, by przyjaciele nauczyciela mnie zobaczyli, w każdym razie nigdy naprawdę nie zapukałam do jego drzwi. Wystarczyło mi zaglądać tam w wyobraźni. W ten sposób dni szybciej mijały, a życie stawało się bardziej znośne.
Miałam cztery lata, kiedy zaczęła się rewolucja kulturalna, a czternaście, gdy dobiegła końca. Dzieci w tym wieku powinny przede wszystkim zajmować się nauką, nam jednak większość czasu pochłaniało uczestnictwo w najróżniejszych czynach społecznych; formowaliśmy tarasowo schodzące pola na wsi, zbieraliśmy złom na przyfabrycznych wysypiskach, czasem nawet zakradaliśmy się w nocy do wnętrza fabryki i wykręcaliśmy z maszyn metalowe części, które potem odstawialiśmy do punktu zbiórki surowców wtórnych.
Pod koniec każdego semestru łącznicy klasowi, wytrawni donosiciele, zawsze składali jakieś meldunki świadczące o mojej niewłaściwej postawie. Czarne znaczki na sprawozdaniu semestralnym napawały mnie przerażeniem: nie lubi ciężkiej pracy, nie współdziała z kolektywem, nie wykazuje entuzjazmu dla narodowych przedsięwzięć, reprezentuje obojętną postawę wobec zadań politycznych. Ojciec stał w najlepiej oświetlonym miejscu w pokoju i przygnębiony czytał po cichu sprawozdanie. Matka zbyt słabo czytała, żeby to wszystko zrozumieć, a ponieważ nie wierzyła w wersję ojca, szła do kogoś, aby przeczytał jej sprawozdanie. Ileż wstydu musiała się najeść! Wracała do domu jeszcze bardziej zła niż zwykle.
Moje sprawozdania semestralne z roku na rok stawały się gorsze, a jedno było wręcz pokazowe: reprezentuje burżuazyjne myślenie, czyta grube pożółkłe książki, zrywa kwiaty przy drodze i chowa je do tornistra, ma niską świadomość polityczną, nie wykazuje chęci wstąpienia do Związku Młodzieży Komunistycznej, otwarcie twierdząc, że nie ma czasu na takie bzdury, odmawia szczerej rozmowy z nauczycielami lub z łącznikami klasowymi, nie przyjmuje zbiorowego krytycyzmu, nie przejawia solidarności z kolegami z klasy, nie włącza się do wspólnej zabawy podczas przerw. To były opinie mojej grupy, czternastu uczniów, którży wzajemnie wyszukiwali swoje mocne i słabe strony. Z jakiejś nieznanej mi przyczyny nieodmiennie stawałam się celem zbiorowej krytyki. Opinia wychowawcy zawsze brzmiała mniej więcej tak: „Zgadzam się ze zdaniem kolektywu i mam nadzieję, że uczennica przyjmie krytykę, przyzna się do błędów i więcej ich nie popełni”.
To chyba właśnie tamtego roku po raz pierwszy zobaczyłam nauczyciela historii. O ile dobrze pamiętam, przyszedł do mego gimnazjum na zastępstwo, które miało potrwać tydzień czy dwa. Ale wtedy nie zwróciłam na niego uwagi, zresztą on też mnie nie zauważył. Wówczas mężczyźni nie mieścili się w kręgu moich zainteresowań, a ja na pewno nie wpadłam mu w oko; prawdopodobnie nawet dzisiaj nie uznałby mnie za kobietę szczególnie atrakcyjną.
Co by było, gdybym więcej go nie spotkała? Albo gdyby potraktował mnie tak samo niechętnie jak pozostali nauczyciele, koledzy z klasy czy sąsiedzi? Nie, on był inny niż wszyscy i powinnam być wdzięczna, że pojawił się w moim życiu. Samo niebo mi go zesłało.
Na początku lata Trzeci Brat, który zawsze majstrował przy radiach, czy to sąsiadów, czy swoim, zreperował wyrzucony na śmieci odbiornik i podarował go ojcu, który już bardzo źle widział. Pożyczyłam go i w nocy kręciłam gałką tak długo, aż znalazłam stację, o której wspomniał mi nauczyciel historii. Pierwszy raz w życiu usłyszałam, jak ktoś czyta Biblię.
Bo choćbym też chodził wpośród cienia śmierci, nie będę się bał zła, albowiem ty jesteś ze mną; laska twoja i kij twój, te mię pocieszyły […]! miłosierdzie twoje pójdzie za mną po wszystkie dni żywota mojego, abym mieszkał w domu Pańskim przez długie dni.
Te słowa musiały być powiedziane bezpośrednio do mnie, bo inaczej jak mogłyby mi dostarczyć tylu wzruszeń, wycisnąć łzy z oczu? Zakochałam się w Psalmach i w Pieśni nad Pieśniami, słuchając potajemnie radia. Nie miało znaczenia, skąd był ten bóg, najważniejsze, że wlał mi otuchę w serce i że mnie chronił. Czasami nieświadomie czyniłam znak krzyża, przechodząc przed świątynią Buddy, lub składałam dłonie, mijając krzyż, czym budziłam wesołość obserwatorów. Niektórzy ludzie zarzucali mi bluźnier-stwo, ale ja nie uważałam, bym zrobiła coś złego.