Po obiedzie siedziałam przy stole pogrążona w myślach, wodząc wzrokiem za braćmi i siostrami.
– Mała Szóstko! – odezwała się matka. – Nie podoba mi się twoja mina. Powinnaś się cieszyć, że żyjesz. Tylko to się liczy w przypadku kogoś z twoim pochodzeniem. Więc pogódź się z losem. – Siedziała na łóżku i zszywała rozdartą poduszkę.
Nie widziałyśmy się od kilku dni, a ją nadal nurtował ten sam problem: egzaminy wstępne nie szły w parze z moim pochodzeniem.
– Nie musisz mnie utrzymywać, jeżeli nie chcesz – odparłam naburmuszona. – Ale po co te brednie o życiu i śmierci?
– Bo do tego wszystko się sprowadza – podsumowała. – Twoja trzecia ciotka, a moja kuzynka, bliższa mi od rodzonej siostry, nie przeżyła, prawda?
Matka opowiadała, że kiedy wiosną 1960 roku po raz ostatni poszła z ziołami na Kamienne Zbocze, żeby wykąpać Trzecią Ciotkę, znalazła ją w łóżku z puchliną głodową. Skórę miała niemal przezroczystą, a opuchnięta twarz przypominała lampion z pergaminu.
Mąż ciotki był właścicielem małego sklepu rzeźnickiego, który prowadził wraz z pomocnikiem, i całkiem nieźle mu się powodziło. Jednak na początku lat pięćdziesiątych nie mógł już dłużej zatrudniać pracownika, a na dodatek sklep przekształcono w spółkę państwowo-prywatną. W1957 roku trafił do więzienia, bo powiedział w herbaciarni, że za rządów komunistów wszystko jest wspaniałe, ale przed wyzwoleniem lepiej mu się żyło. Ktoś na niego doniósł, a podczas śledztwa wyszło na jaw, że kiedyś należał do stowarzyszenia religijnego. W rezultacie uznano go za „wrogi element” i wysłano na resocjalizację do obozu pracy.
Ciotka, aby jakoś przetrwać i jeszcze wykarmić dwóch małych synków, została tragarzem. Obaj chłopcy i tak umarli, a praca okazała się ponad jej siły, więc żywiła się warzywami porzuconymi na rynku, a kiedy mogła, brała pranie do domu.
Matka przeprawiła się przez rzekę i poszła odwiedzić ciotkę, jak tylko się dowiedziała o jej chorobie. Tamta przywitała ją ze łzami w oczach, z trudem siadając na łóżku. Spójrz na mnie, kuzynko, powiedziała, chwytając przybyłą za rękę. Nie doczekam powrotu męża.
Nie zwlekając, matka ugotowała zupę z soi, powszechnie bowiem uważano, że jest bardzo pożywna. Lecz Trzecia Ciotka jej nie tknęła. Masz dużą rodzinę do wykarmienia, powiedziała. Zabierz zupę do domu. Wychodząc, matka zostawiła mączkę sojową i nawet przez myśl jej nie przeszło, że ciotka wkrótce umrze.
Jakiś czas później, którejś zimowej niedzieli, chudy mężczyzna o zapadniętych policzkach dowlókł się do naszych drzwi. Matka była akurat w korytarzu, ale go nie poznała. Dopiero kiedy podszedł bliżej i nazwał ją Drugą Kuzynką, dotarło do niej, że ma przed sobą męża Trzeciej Ciotki. Cztery lata temu skazano go na siedem lat resocjalizacji poprzez pracę. Matka, w szoku, zapytała, jak udało mu się opuścić obóz trzy lata przed terminem.
A on, zamiast usiąść na stołku, który dla niego przyniosła, przycupnął na progu. Kiedyś uwielbiał się śmiać i opowiadać przeróżne historie; potrafił zachować kamienną twarz, gdy wszyscy wokoło pokładali się ze śmiechu. Obsesyjnie schludny i czysty, zawsze miał starannie uczesane włosy. Teraz, w łachmanach, z trudem unosił powieki. Wyglądał jak jakiś anemiczny chwast, bezbarwną skórę pokrywały liczne blizny, a w dodatku usiadł na progu, czego w przeszłości nigdy by nie zrobił.
Wyjawił matce, że w obozie pracy nie mieli co jeść, nie było nawet dziko rosnących warzyw. Zniknęły wszystkie wróble i szczury – większość ich upolowali wieśniacy z okolicznych wsi, którzy poruszali się sprawniej od skazańców. Najpierw śmierć dosięgła łudzi starych i schorowanych, a ci, co pozostali, byli zbyt słabi, aby ich pogrzebać. Więc władze wypuściły go przed terminem i nakazały wrócić do Czungcing, gdzie miał pozostawać pod nadzorem lokalnej administracji.
Ona odeszła, powiedział. Dlaczego nie wytrzymała paru miesięcy dłużej? Matka przeżywała tortury, zastanawiając się, jak mu powiedzieć, że Trzecia Ciotka umarła z głodu, ale on już o tym wiedział.
Wyznał, że nie ma dokąd pójść. Ponieważ jego dom opustoszał, władze przydzieliły trzypokojowe mieszkanie innej rodzinie oraz skonfiskowały meble. Oczywiście nowi lokatorzy nie mieli ochoty przyjąć go do siebie.
Zanim Trzeci Wuj zdążył dokończyć swoją opowieść, matkę wezwano do kuchni, gdzie czekała ją konfrontacją z grupą uświadomionych politycznie sąsiadów. Z miejsca przeszli do rzeczy: wykluczone, aby w tym siedlisku udzieliła schronienia skazańcowi z obozu pracy! A jeśli spróbuje, to i tak nie uda się jej załatwić ani zameldowania, ani przydziału racji. Skąd brać jedzenie dla kogoś, kto powinien być martwy? Niech idzie swoją drogą, im prędzej, tym lepiej. Nie chcemy tu widzieć takich jak on! Sąsiedzi nie dali matce otworzyć ust w obronie wuja, poza tym ich piskliwe tyrady przeznaczone były także dla jego uszu, bo przecież siedział na progu w pomieszczeniu obok.
Właściwie sąsiedzi okazali wspaniałomyślność, bo mogli wuja przepędzić siłą. Kiedy matka, ociągając się, opuściła kuchnię, nie znalazła go na progu. Więc torując sobie drogę łokciami, przedarła się przez napierającą na nią gromadę i pobiegła za nim.
Wuj był tak schorowany, że dogoniła go bez trudu. Drzewa na zboczu jeszcze nie wypuściły pączków, więc brakowało jadalnych liści. Matka wręczyła wujowi dwa juany. Kiedy odmówił przyjęcia pieniędzy, oświadczyła, że jeśli ich nie weźmie, zabierze go ze sobą do domu i nic ją nie obchodzi, co ludzie powiedzą.
W końcu wuj przyjął pieniądze. Jestem nikim, powiedział, a mimo to znajdujesz w sercu współczucie dla mnie. Rozpłakał się, i matka też zapłakała. Z żalu, że nie może przyjąć krewnego pod swój dach.
Minęły dwa tygodnie. Matka, nadal zmartwiona, popłynęła promem na Kamienne Zbocze, gdzie kiedyś mieszkali wujostwo. Rozpytywała o wuja w okolicy, ale nikt nie wiedział, gdzie jest. W jego domu, tak jak powiedział, mieszkała sześcioosobowa rodzina.
Trzeci Wuj błąkał się przez wiele dni; nie miał dokąd pójść, nikt też nie chciał wystawić mu dokumentów uprawniających do otrzymania raqi żywnościowych. Życie z żebractwa graniczyło z cudem, bo wszędzie pełno było żebraków. Kto zresztą miał jedzenie do rozdawania? Wuj spędzał noce w publicznym ustępie u stóp wzgórza, bez jedzenia i bez picia, w łachmanach, które nie chroniły przed zimnymi wiatrami. Spuchł z głodu i w końcu umarł z otwartymi oczami. Kobieta, która mieszkała w domu Trzeciej Ciotki, pokazała dłońmi, jak szeroko były rozwarte.
Jego ciało? Matka trzęsła się tak bardzo, że aby nie upaść, musiała się przytrzymać framugi.
Zabrali je, odparła zwięźle kobieta. Kim był dla pani? Ach, nieważne! Niech pani posłucha mojej rady i zapomni o nim. Skazaniec z obozu pracy to same kłopoty. I zatrzasnęła matce drzwi przed nosem. Słychać było jeszcze, jak szczęknęła zasuwa.
– Dlaczego dałam mu tylko dwa juany? Miałam ich pięć. Przyszedł do mnie po pomoc. Byłam wtedy z tobą w ciąży, dla ciebie to zrobiłam. Więc umarł zziębnięty i zagłodzony. A taki był dla nas hojny, kiedy znaleźliśmy się w potrzebie. – Matka odgryzła nitkę, odłożyła przybory do szycia i spojrzała na mnie. W uszach dzwoniły mi jej wcześniejsze słowa: „Powinnaś się cieszyć, że żyjesz”.
Tamten publiczny ustęp, w którym zmarł wuj, nie różnił się niczym od innych: był brudny, cuchnący i przegniły. Jeśli nie uważałeś, mogłeś wpaść do kloaki. Agonia w takim miejscu była gorsza od konania w przydrożnym rowie. Uderzyło mnie, że wyrzuty sumienia matki są niczym innym jak próbą usprawiedliwienia własnego postępowania. Mogła się przeciwstawić sąsiadom i pozwolić, by wuj pomieszkał u nas chociaż przez kilka dni. Opór wobec presji uczyniłby z niej lepszą osobę. Ale ona nie odczuwała takiej potrzeby; była zastraszona i kierował nią egoizm. W beczce brakowało ryżu, a w garnku oliwy, natomiast jej w każdej chwili mogli przypiąć „polityczną łatkę”. Więc ze względu na moich braci i siostry, a także na mnie, wolała stchórzyć.
Czy to oznacza, że urodziłam się obciążona winą?
Zebrałam naczynia ze stołu i zaniosłam je do kuchni, gdzie jedna goła żarówka rzucała słabe światło. Woda była zimna, a ogień pod płytą zgasł. Zmarnowałabym węgiel, gdybym rozpaliła pod kuchnią tylko po to, żeby pozmywać naczynia; na szczęście z powodu skąpej ilości oleju nie były tłuste. Możemy być biedni, zwykł mawiać ojciec, ale to nie znaczy, że mamy być brudni. Więc co dwa, trzy tygodnie szorowaliśmy sodą naczynia, drewnianą pokrywę woka i bambusowy stolik przed płytą.
W mieszkaniu Mamy Wang, naprzeciwko kuchni, rozległ się płacz. Chwilę później drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
– Przez cały dzień nic, tylko się awanturujecie! Przez was skończę w krematorium! – Mama Wang usiłowała przerwać kłótnię, lecz swym pomstowaniem jeszcze bardziej ją podsycała. Jej najmłodszy syn i jego żona, rodzice trojga dzieci, co dwa, trzy dni urządzali nam przedstawienie. Atmosfera była tak napięta, że kiedy dwie córki Mamy Wang zjawiały się w domu, nie mogły w nim usiedzieć dłużej niż parę godzin.
Drugi syn Mamy Wang zaciągnął się do Armii Ludowo-Wyzwoleńczej w 1956 roku, gdy rozgorzał bunt we wschodniej części Tybetu, i został wysłany na granicę między Syczuanem i Tybetem. Tybetańscy pasterze poruszali się na koniach jak wiatr, atakowali obozy nocą i ucinali głowy jeńcom. W końcu rząd zdecydował się wyprawić spadochroniarzy z miotaczami ognia, żeby powstrzymali szalonych jeźdźców. Wysyłając do walki z rebelian-tami niedoświadczonych rekrutów, takich jak drugi syn Mamy Wang, pchano ich prosto w objęcia śmierci.
Z dnia na dzień Mama Wang zyskała status krewnej męczennika i odtąd zawsze w Dniu Żołnierza oraz w Nowy Rok przy dźwięku gongów i bębnów wmaszerowywał na podwórko naszego siedliska Komitet Dzielnicowy, żeby na drzwiach Mamy Wang powiesić List Honorowy z czerwoną urzędową pieczęcią. Któregoś roku przyznano jej nawet małą drewnianą plakietkę z napisem złożonym czerwonymi literami: „Czcigodna Rodzina Męczennika”, którą zawieszono nad drzwiami, tak aby wszyscy mogli ją widzieć. Mama Wang pławiła się w chwale i rozpływała w uśmiechach. Przy każdej kłótni z najbłahszego nawet powodu wypowiadała doniosłe słowa: „Jestem krewną męczennika”.