Литмир - Электронная Библиотека
A
A

XIII

1

Otworzyłam drzwi poddasza i stanęłam boso na progu. Siedlisko dopiero się budziło. Ktoś siusiał do odpływu na podwórzu. Mocz z chlupotem wpadał do pełnego po nocy otworu.

Promienie słońca prześwietlały suszącą się bieliznę i padały na bambusowy stołek w kącie sieni. Zarzuciłam tornister na ramię, ale zdążyłam jedynie dojść do drzwi, bo z pokoju wyłoniła się matka.

– A ty dokąd? – zapytała opryskliwie, czesząc włosy. – Jest niedziela.

Nic dziwnego, że nie widać, by uczniowie ciągnęli do szkoły. Matka sprawiała wrażenie wyczerpanej, jakby nie zmrużyła oka w nocy; powieki miała podpuchnięte, ale jej spojrzenie było ostre jak zawsze. Wpadłam w panikę, bo odniosłam wrażenie, że przewierca mnie nim na wylot. Jej twarz złagodniała, jakby chciała mi powiedzieć coś miłego, ale tylko zakaszlała, a potem się odwróciła i weszła z powrotem do pokoju. Nasza sąsiadka jadła owsiankę pachnącą zjełczałym tłuszczem i zagryzała marynowaną fasolą. Wzięłam książkę i poszłam nad rzekę przejrzeć lekcje, ale nie potrafiłam się skupić. Wróciłam do domu, ojciec był sam, zmywał naczynia.

– Gdzie mama?

– Powiedziała, że idzie z wizytą do twojej Drugiej Siostry – powiedział. – Mówiła też, że pójdzie do miasta zapalić kadzidło w Świątyni Oświeconych – dodał po chwili namysłu.

Dziwne. Czyżby coś się stało? Ilekroć stawała przed problemem, z którym nie potrafiła się uporać, szła zapalić kadzidło w Świątyni Oświeconych, czasami też zabierała mnie ze sobą. Powiedziała, że udałam się tam z nią po raz pierwszy, kiedy miałam trzy lata, ale ja pamiętałam, że byłam tam w wieku czterech, a może pięciu lat. Zapach korzeni lotosu wypełniał to ciche, opustoszałe miejsce.

Pamiętam chrzęst kamieni pod naszymi stopami, kiedy szłyśmy ścieżką. Co cztery, pięć stopni stały kamienne posągi o obliczach zniszczonych przez wiatry. Dziobate i popękane, przywodziły na myśl twarze trędowatych żebraków.

Zakręciłyśmy za narożnik i podeszłyśmy do głównej bramy. Matka kazała mi się zatrzymać, wygładzić ubranie i poprawić rzemyki przy butach. Każdy posąg buddyjski, wyjaśniła, sprawuje kontrolę nad czyimś losem. Jeżeli pokłonisz się swemu bóstwu opiekuńczemu, szczęście będzie ci towarzyszyć przez całe życie. Pogładziła mnie po głowie na znak, że czas dokonać wyboru. Jeżeli wchodząc do świątyni, instruowała, przekroczę próg prawą nogą, mam liczyć posągi po prawej stronie. Pięćset posągów stało rzędem na obrysie dwóch kwadratów i miałam je liczyć zgodnie z ośmioma cyframi daty urodzin: rok, miesiąc, dzień i godzina, bez wybierania i omijania. Ten, przed którym przypadnie mi się zatrzymać, będzie moim bóstwem opiekuńczym. Jeżeli natomiast przestąpię próg lewą nogą, mam zacząć liczyć od lewej strony.

Próg był taki wysoki, że przechodząc nad nim, musiałam się podeprzeć rękami i ze zdenerwowania zapomniałam, którą stopę postawiłam w środku pierwszą. Nagle w tej świątyni złożonej z dwóch kwadratów wyrosły przede mną rzędy kamiennych bóstw mniej więcej tej samej wysokości, lecz różniących się między sobą pod każdym innym względem: jedne patrzyły srogo, inne były uśmiechnięte, niektóre siedziały w uroczystych pozach, trzymając feniksa lub symbol szczęścia, a jeszcze innym wyrastał z głowy kwiat lotosu.

– Uklęknij, Mała Szóstko! – poleciła matka tonem nieznoszą-cym sprzeciwu.

Tak jak kazała, uklękłam onieśmielona na słomianej macie, nie podnosząc oczu w obawie, że bóstwo czuwające nad moim losem może mieć wielki brzuch albo czerwoną twarz. W końcu zebrałam się na odwagę, spojrzałam w górę i zobaczyłam posąg, który zdawał się sięgać sufitu: łagodne rysy o dobrotliwym wyrazie, blade oblicze emanujące szczodrością, srebrny miecz w dłoni. Moje bóstwo, niepodobne do innych, stało na złotogrzywym lwie i patrzyło na mnie wyrazistymi oczami. Nie potrafiłam wyliczyć moich liczb daty urodzin, a nie chciałam pytać matki, jak ona tego dokonała; w każdym razie to bóstwo wydało mi się znajome, miałam wrażenie, że już je kiedyś widziałam.

Matka uklękła przy mnie i zapaliła trzy trociczki, a potem kazała mi pokłonić się nisko. Zrobiłyśmy to razem. Jej niebieska spódnica z szorstkiej bawełny dotykała mojej twarzy, co sprawiało mi wielką przyjemność.

– To Mandżusri – wyjaśniła. – Zwierz mu się. To twój opiekun. Powiedz mu, czego pragniesz, ale nie mów tego głośno. Po prostu powtórz to trzykrotnie w myślach.

Dotykając czołem posadzki, co najmniej dziesięć razy powtórzyłam, czego pragnę. A kiedy spojrzałam w bok, zobaczyłam, że matka przygląda mi się z czułością.

Mój los już od dnia narodzin był smutny i taki zapewne miał pozostać. Z czasem zupełnie wyleciało mi z głowy, co szeptałam do siebie tamtego dnia. Podczas rewolucji kulturalnej, niedługo po naszej wizycie w świątyni, posągi porozbijano, a samą świątynię zamknięto. Później ją odrestaurowano. Pojechałam tam specjalnie, żeby zobaczyć zrekonstruowane posągi. Ludzie ofiarowali złoto na pokrycie oblicza Buddy, był też nowy Mandżusri, dokładna replika oryginału. Ale wydał mi się jakiś obcy i wątpię, czy pamiętał moje życzenie, którego ja sama nie potrafiłam sobie przypomnieć.

Nigdy nie udało mi się znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego matka wybrała Mandżusri na patrona swego ósmego dziecka, a szóstego, któremu udało się przeżyć, nie zaś Samantabhadrę, bóstwo racjonalnego myślenia, czy też litościwą Guanyin, boginię dobroci, ani nawet wszechwiedzącego Siakjamuni, czyli samego Buddę? Była na wpół analfabetką, ledwo radziła sobie z odczytywaniem prostych ideogramów, w jej kartkach z życzeniami roiło się od błędów. Więc może to był zwykły zbieg okoliczności? Miecz Mandżusri jest mieczem mądrości, lew symbolizuje inteligencję. Może matka od samego początku wiedziała, że przez całe życie będzie mnie nurtować pragnienie poznania, że będę szukać odpowiedzi na wszelkie pytania, a chęć rozumienia przysporzy mi jedynie kłopotów i drogo mnie będzie kosztować. Jakie to szczęście przejść przez życie w nieświadomości, dopuszczając do głosu naturę; rodzić dzieci, unikać komplikacji, a potem umrzeć w spokoju i pozwolić prochom popłynąć do morza.

Niestety, w latach, które potem nastąpiły, matka nie wykazywała żadnego zainteresowania problemami swych dzieci, z moim łaknieniem wiedzy włącznie. Nic jej nie obchodziło; nigdy więcej nie zaznałam od niej takiego ciepła i czułości jak wtedy w świątyni. Nie widziała potrzeby, bym poznała rodzinne sekrety, zwłaszcza zaś te, które dotyczyły okoliczności moich narodzin.

2

Nie mogłam się doczekać spotkania z nauczycielem historii. W poszukiwaniu małego lusterka przekopałam wszystkie pięć szuflad biurka. W tej z bielizną natrafiłam na niebieską niemowlęcą czapeczkę, której nigdy przedtem tam nie widziałam. Nie wpadłaby mi w ręce, gdybym nie wysunęła szuflady do końca. W zwiniętej czapeczce namacałam coś twardego. Mała harmonijka ustna. Czapeczka była stara i pogryziona przez mole, ale podobał mi się jej kolor i małe kwiatki wyhaftowane nieco ciemniejszą nicią. Satynowy wierzch i flanelowa podszewka były miękkie i ciepłe w dotyku. Pamiętam, że raz już widziałam tę harmonijkę, ale matka prędko ją wtedy schowała.

Poszłam na poddasze po lusterko Czwartej Siostry, które wyjęła z szuflady i ukryła u siebie pod poduszką. Nie mogłam patrzeć na moją przebarwioną jak przy żółtaczce cerę, więc usiłowałam poprawić jej wygląd za pomocą zasypki dla niemowląt, należącej do córki Dużej Siostry. Nałożyłam zasypkę w kilku miejscach, a potem ją równo rozprowadziłam. Jeszcze jedno spojrzenie w lusterko: warstwa pudru potrafi zdziałać cuda, byłam całkiem zadowolona z efektu. Szybko odłożyłam lusterko na łóżko taflą do dołu; strachem przed zauroczeniem dorównywałam matce.

Nauczyciel historii na pewno zapyta: „Dlaczego jesteś taka blada? Boisz się czegoś?”. Zaczynałam żałować, że upudrowałam twarz, bo kiedy zaczynam się rumienić, nie mogę nic na to poradzić. Zawsze podejrzewałam, że moja młodość, moje najlepsze lata przeminą niepostrzeżenie jak promyk słońca uwięziony w pudełku. Jednak właśnie tego dnia w moim osiemnastym roku życia pragnęłam otworzyć to pudełko i przyjrzeć się promykowi z nadzieją, że zobaczę jego jasny blask.

Cud miłości nieczęsto się w życiu zdarza; ja czekałam na niego niezmiernie długo. Teraz się wreszcie pojawił i nie zamierzałam z niego zrezygnować. Byłam zakochana w nauczycielu historii, nie przeszkadzał mi fakt, że jest żonaty. Być może podświadomie właśnie z tego powodu jeszcze bardziej mnie pociągał. Zawsze pragnęłam tego, czego nie mogłam mieć, a im mniejsze było prawdopodobieństwo, że osiągnę to, czego chcę, tym bardziej angażowałam się emocjonalnie. Ledwo z rana otworzyłam oczy, moje myśli zaczęły krążyć wokół niego. Co teraz robi? Jak wypadło nasze ostatnie spotkanie? Jak się zachowam, kiedy go znowu zobaczę? Jestem beznadziejnym przypadkiem, wmawiałam sobie w duchu, zupełnie beznadziejnym. Zanim jeszcze pozwoliłam miłości zagościć na dobre, zdążyłam wyczerpać prawie cały zapas emocji, do jakich ma prawo dwoje zakochanych.

Bez końca snułam skomplikowane rozważania. Jesteś zbyt samotna, ganiłam się w myślach. To normalne, że uczennice zakochują się w swoich nauczycielach. A skąd masz pewność, że nie zrobisz w tył zwrot i nie uciekniesz, kiedy staniesz z nim twarzą w twarz? Jeżeli tak postąpisz, to po pożądaniu, które jeszcze przed chwilą rozpalało cię do białości, zostanie jedynie dym.

Intuicja podpowiadała mi, że nie ma go w szkole, chociaż zdarzało mu się spędzać samotnie niedzielę w biurze. Dzisiaj został w domu, byłam tego pewna. Wsiadłam do autobusu na placu Przy Kamiennym Moście, ale ponieważ jechał zbyt wolno, wysiadłam i zeszłam ze zbocza, a potem ruszyłam wzdłuż nadbrzeża i przecięłam potok. Błoto tworzyło na nadbrzeżu małe pagórki, z których wyrastały kępy młodej trzciny. Widziałam rzędy domów na palach, stojące ciasno jeden przy drugim, tak jak mi opisał. On mieszkał w parterowym domku przyklejonym do zbocza wzgórza, o ścianach obrzuconych tynkiem; drewno zdążyło sczernieć, na zmianę smagane wiatrami i wypalane słońcem.

42
{"b":"94633","o":1}