Jednak ojciec nie miał serca opuścić barki, mimo że do niego nie należała. Dwunastu żołnierzy Kuomintangu załadowało na pokład skrzynie z materiałami wybuchowymi i pod bagnetami kazało mu płynąć w górę rzeki. Zawinięty w kołdrę, tak że widać było jedynie oczy i dłonie, wprawnie manewrował barką, unikając pocisków, które padały z obu brzegów rzeki. Oficer stojący na pokładzie został trafiony w udo i wpadł do budki sternika; krew ochlapała szybę i poplamiła kołdrę ojca. Żołnierze krzyczeli ze strachu, świadomi, że amunicja może w każdej chwili wybuchnąć. Niektórzy z nich skakali do wody, a inni przycupnęli skuleni za budką. Ojciec cudem dostarczył ładunek na miejsce, za co dowodzący dał mu dwie srebrne dolarówki. Potem wymierzył do niego z pistoletu i zeskakując na ląd, rozkazał:
– Zatop statek!
Ojciec zużył cały zapas odwagi na przeprowadzenie statku przez te wszystkie niebezpieczeństwa, gdyż pragnął go ocalić. Więc udając, że nie słyszy rozkazu oficera, zawrócił statek i odpłynął. Dopiero na milę od Niebiańskich Wrót, gdzie ostrzał był ciężki, bojąc się, by go nie zatopiono, wziął kurs na mieliznę przy Nabrzeżu Złotego Piasku.
Tamtego dnia mróz ściął to dziwne, skazane na tyle nieszczęść miasto, którego mieszkańcy to walczyli o żywność, to uciekali z linii frontu. Matka, ponownie w ciąży, wdrapała się na kamienne schody. W jednej ręce niosła worek fasoli, na drugiej trzymała Drugą Siostrę, a Duża Siostra dreptała za nią. Strzelanina nie ustawała, wichura przyginała drzewa niemal do ziemi, a dym z wystrzałów, wzbijany podmuchami wiatru, zawisł nad miastem niebieskawą mgłą. Kiedy matka dotarła do drzwi, chłodna krew chlusnęła jej po nogach. Poroniła.
Właścicielka domu powiedziała, że jeśli martwy płód jest w całości, to chłopiec, a jeżeli się rozpadł – dziewczynka. Pochyliła się i szturchnęła krwawy strzęp szczotką do mycia ubikacji.
– Chłopak! – zawołała. – To chłopak!
Kiedy gospodyni się oddaliła, matka zległa na łóżku, myśląc z rozpaczą, że ojciec na pewno zginął, transportując amunicję, a jego zwłoki unoszą się na rzece wraz ze szczątkami statku. Jednak on uszedł z życiem z walk nad rzeką i wrócił do domu. Swym widokiem przeraził obie córeczki, bo w jego usmarowanej sadzą twarzy widać było jedynie oczy. A matka zarzuciła ramiona na szyję mężowi, który wywinął się Demonowi Śmierci.
Trzy dni później oddział, który zmusił ojca do przewozu amunicji, został okrążony i rozbity przez jednostkę Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Oficer dowodzący oddziałem opowiedział o wszystkim swoim pogromcom, ponieważ był pod wrażeniem odwagi sternika, który nie spełniając jego rozkazu, ryzykował życie. W swojej relacji oficer pominął milczeniem tylko dwa srebrne dolary.
Wiele lat później, w okresie Akcji Tłumienia Kontrrewolucji, ojciec musiał opisać ze szczegółami cały incydent, ale on także nie wspomniał o pieniądzach. Życie ocaliła mu umiejętność nawigacji i znajomość Jangcy – wiedza bardzo pożyteczna dla nowego, komunistycznego reżimu. Skierowano ojca na dopływ Jangcy w jej górnym biegu, zwany Rzeką Złotego Piasku, z niebezpiecznymi progami wodnymi i licznymi ukrytymi skałami, gdzie przy braku boi najmniejszy błąd sternika mógł doprowadzić do zatopienia statku wraz z załogą. W przypadku kogoś z tak niepewną przeszłością jak mój ojciec to zadanie było aktem wspaniałomyślności. Niestety, wyczerpujące żeglowanie nocami zaczęło zbierać żniwo w postaci osłabienia wzroku.
Już jako mała dziewczynka wiedziałam, że na dnie jednego z kufrów leżą ukryte dwie srebrne jednodolarówki. Kiedy matka i ojciec się sprzeczali, zniżali głosy – w przeciwieństwie do pozostałych mieszkańców siedliska, którzy podczas kłótni wrzeszczeli na całe gardło. Rodzice nie chcieli, żeby ktokolwiek ich podsłuchał, a na mnie, skuloną w ciemnym kącie, nie zwracali uwagi.
– Zanieś te dwa srebrne dolary do banku i wymień je – mówiła matka. – A potem wyciągnij ile trzeba na jakiś porządny szpital, gdzie zajęliby się twoimi oczami.
– Za późno na to – wzdychał ojciec. – Poza tym, pokazując te monety, wzbudziłbym podejrzenia.
Wtedy nie rozumiałam jeszcze, jakie „podejrzenia” miał na myśli, ale patrząc z perspektywy czasu, wiem, że jego obawy były uzasadnione.
Duża Siostra ziewnęła i spojrzała na szczyt wzgórza, gdzie światło jedynej lampy wydawało się niezwykle jaskrawe w panujących dokoła ciemnościach. Stwierdziła, że czas wracać do domu i kłaść się spać.
– To wszystko? To już koniec? Nie odpowiedziałaś na moje pytanie! – protestowałam. – A syfilis?
– To proste – odparła. – Człowiek triady sypiał z dziwkami na prawo i lewo. Złapał syfilis, zaraził matkę, a ona ojca.
– A tamte wszystkie lata? Kiedy się zorientował, że go ma? Czy wiedział, że matka jest zarażona, zanim się pobrali? Czy oczu ojca nie zniszczyło pływanie w nocy?
– Wyleczono go dawno temu! – Duża Siostra niemal krzyknęła. – Ależ ty jesteś marudna!
Może nawet chciała mi o tym powiedzieć, ale uznała, że niewiele jest do opowiadania, a może nadal skrywała żal. Ot, tak przestawiały się realia potwornego życia biedoty miejskiej w Chinach i nie było sensu silić się na romantyzm. Na brudnych, porośniętych mchem murach w naszej dzielnicy zawsze wisiały plakaty obwieszczające: „Choroby weneryczne są uleczalne”.
Kłyktiny na narządach płciowych, wysypka na żołędzi,
infekcje drożdżowcami, świąd genitaliów,
swędzenie sromu, ropna wydzielina z pochwy.
Nigdy nie udało mi się dociec, jak czytać te plakaty – z góry na dół, z dołu do góry, od lewej do prawej, czy może od prawej do lewej strony? Wszystkie te wprawiające w zakłopotanie i napawające strachem symbole niewątpliwie wiązały się z ohydnymi i wstydliwymi sprawami. Nawet kiedy „Czerwone Słońce” świeciło najjaśniej, a społeczeństwo chińskie doszło do szczytu rewolucyjnych osiągnięć i z dumą twierdziło, że Chiny są jedynym miejscem na ziemi, gdzie uporano się z chorobami wenerycznymi, te ostrzeżenia nigdy tak na dobre nie zniknęły; a na początku lat osiemdziesiątych pojawiły się znowu w masowych ilościach. Nigdy nie starczyło mi odwagi, aby lepiej się im przyjrzeć czy postarać się wniknąć w to, kto co leczy i u kogo. Kiedy więc Duża Siostra podniosła na mnie głos, bałam się dalej drążyć ten temat.