Wiem, że z opisu siedliska można wnioskować, iż jego dawny właściciel był zamożnym człowiekiem. Szczerze mówiąc, nie potrafię nic powiedzieć o rodzinie, która tutaj poprzednio mieszkała. Jednakże właściciele domu mieli dość rozumu, żeby zniknąć i zatrzeć za sobą wszelkie ślady, zanim w zimie 1949 roku przyszli komuniści, skonfiskowali meble i warsztaty tkackie miejscowego wyrobu. Rodziny marynarzy, gnieżdżące się w drewnianych budach na Południowym Brzegu, szybko zasiedliły dom; jedne z oficjalnym przydziałem, inne bez. Takie nazwy, jak „sień”, „korytarz”, „podwórko”, „boczny pokój” i „poddasze”, zachowano wyłącznie dla wygody. Z sieni wchodziło się do sześciu małych pokoi należących do czterech rodzin, więc wszystkich pomieszczeń używano wspólnie.
Do siedliska, które kiedyś zajmowała jedna rodzina, wprowadziło się teraz trzynaście rodzin; każdej z nich, zwykle trzypokoleniowej, przysługiwał jeden pokój, najwyżej dwa. Biorąc pod uwagę krewnych i znajomych z dawnego miejsca zamieszkania, którzy regularnie przybywali z wizytą, nigdy nie udało mi się policzyć, ilu ludzi tutaj mieszka – gubiłam się w rachunkach po setce.
Nasza rodzina zajmowała pokój o powierzchni mniej więcej dziesięciu metrów kwadratowych, z jednym małym oknem wychodzącym na południe. Miało drewnianą ramę i sześć pionowych prętów, jak okno w więziennej celi. Naturalnie żaden włamywacz nigdy by nie zaszczycił odwiedzinami takiej rodziny jak moja. Okno zamykaliśmy wyłącznie podczas deszczu oraz w chłodne zimowe noce. W dodatku gliniany mur sąsiedniego siedliska, wyrastający w odległości zaledwie trzydziestu centymetrów, stanowił wysoką i solidną barierę. Ponieważ do wnętrza nie wpadało ani trochę światła, lampy musiały się palić nawet w ciągu dnia. Kiedy wytknęłam głowę przez okno i spojrzałam ponad sąsiedni mur, widziałam rozwidlone gałęzie rajskiej jabłoni. Strumyczek, który spływał z placu zabaw na alei Szkoły Średniej, na uskoku przed drzewem zmieniał się w kaskadę i wpadał prosto do rzeki. W nocnej ciszy szmer wody przeradzał się w huk i bardziej przypominał zawziętą kłótnię czy śmiertelną walkę niż pomiaukiwanie bezdomnego kota.
Na szczęście należało do nas również niskie pomieszczenie na poddaszu, o powierzchni znacznie mniejszej niż dziesięć metrów kwadratowych, ze spadzistym sufitem. W świetliku na południowej stronie dachu widać było szare niebo. Jeżeli wstając w nocy, nie zachowałam odpowiedniej ostrożności, uderzałam głową o sufit, aż dzwoniły dachówki.
Moi rodzice, trzy siostry, dwaj bracia i ja gnieździliśmy się w tych dwóch pokoikach. Nasza kwatera była mała, a mieszkańców wielu, więc cała szóstka dzieci musiała się pomieścić na dwóch pryczach na poddaszu, zbitych przez ojca. Ojciec z matką spali na dole na macie z włókna orzecha kokosowego. Resztę miejsca w pokoju zajmowało biurko z pięcioma szufladami, stare wiklinowe krzesło, stół i kilka stołków.
Kiedy my, dzieciaki, trochę podrośliśmy, musieliśmy wieczorami demontować stół w pokoju rodziców, aby złożyć łóżko dla braci. Za dnia było ono rozbierane, a stół wracał na swoje miejsce i mogliśmy przy nim jeść. Kiedy nadchodził czas kąpieli, demontowaliśmy zarówno stół, jak i stołki. Wiem, że to brzmi skomplikowanie, ale kiedy nabierze się wprawy, wszystko staje się proste.
W roku 1980 minęło dwadzieścia dziewięć lat, odkąd moja rodzina zamieszkała w tej kwaterze. Pierwszego lutego 1951 roku rodzice z dwiema starszymi córkami przeprowadzili się tutaj z terenu leżącego na północ od rzeki. W latach pięćdziesiątych Mao Tse-tung nakazywał ludziom mieć coraz więcej dzieci. Im więcej ludzi, tym państwo silniejsze i łatwiej o sukcesy, a jeśli wojna atomowa zmiecie połowę ludności kuli ziemskiej, Chińczycy zdominują świat. I tak w ciągu kilkunastu lat liczba ludności Chin wzrosła o sto pięćdziesiąt procent, w latach osiemdziesiątych osiągając miliard.
Po moich narodzinach nasza rodzina liczyła osiem osób. Z początku wcale nie wydawało się tłoczno, bo bracia i siostry, których partia wysłała na wieś, rzadko przyjeżdżali do domu. Kiedy jednak rewolucja kulturalna dobiegła końca, młodzi mieszkańcy miast zaczęli do nich wracać i moi bracia oraz siostry na dobre zjechali do domu. Przed 1980 rokiem nasza mała, dwupokojowa kwatera, bardziej zatłoczona niż chlewik, pękała w szwach. Ledwo w niej było można pomieścić się na stojąco. Nie muszę mówić, że latem tamtego roku, kiedy wszyscy członkowie rodziny deptali sobie wzajemnie po nogach, łatwo dochodziło do spięć.
Matka powiedziała, że przyszedł list od Dużej Siostry; przyjeżdża do domu za parę dni.
Duża Siostra znalazła się w pierwszej grupie młodzieży wysłanej na wieś, co oznaczało, że najtrudniej jej było powrócić do miasta. W tym czasie rozwiodła się dwukrotnie i dorobiła trójki dzieci, z których najstarsze było zaledwie sześć lat młodsze ode mnie. Swoje dzieci zaraz po urodzeniu odsyłała pod opiekę naszych rodziców, a sama zajmowała się kolejnym rozwodem czy ponownym zamążpójściem. „Przeklęte ladaco!” Już na samo jej wspomnienie matce cisnęły się przekleństwa na usta. „Jak to możliwe, że ta gadzina jest moją córką?”
Za każdym razem, gdy Duża Siostra zjawiała się w domu, momentalnie skakały sobie z matką do oczu, wrzeszcząc i tłukąc meble. Od słów, jakie wówczas padały, kręciło mi się w głowie. Prędzej czy później siostra prowokowała matkę do płaczu, a sama wychodziła z triumfalnie podniesionym czołem.
Więc dlaczego, zastanawiałam się, matka mówi o niej z taką czułością, kiedy jej nie ma w pobliżu? Jak tylko się dowiedziała, że pierworodna córka wraca do domu, tak się przejęła, że nie mogła usiedzieć na miejscu.
Nie potrafiłam się pozbyć wrażenia, że siostrę i matkę łączy coś, czego my, pozostałe dzieci, nie potrafimy zgłębić, a nawet gdyby nam się to udało, to i tak ten szczególny rodzaj porozumienia pozostanie dostępny wyłącznie dla wtajemniczonych, a z nami nie ma nic wspólnego.
Tamtego lata nastąpiło kilka wydarzeń, które sprawiły, iż zaczęłam myśleć, że ta więź w jakiś sposób dotyczy również i mnie. A ponieważ Duża Siostra była jedynym członkiem rodziny, od którego mogłam cokolwiek wyciągnąć, ja także, podobnie jak matka, z niecierpliwością czekałam na jej przyjazd.
Wiedziałam, że jestem dla matki kimś szczególnym. Urodziła ośmioro dzieci, z czego dwoje zmarło. Ja byłam szósta. Zawsze czułam, że ma dla mnie specjalne miejsce w sercu, i wcale nie dlatego, że byłam najmłodsza. Nie potrafię znaleźć odpowiednich słów, aby to opisać. Nigdy mnie nie rozpieszczała ani nie przymykała oczu na moje wady i zawsze trzymała mnie krótko, tak jakby się opiekowała cudzym dzieckiem i robiła wszystko, aby nie można jej było zarzucić, że niedbale wywiązuje się z obowiązku.
Ojciec także traktował mnie inaczej niż pozostałe dzieci, ale jego podejście różniło się od postawy matki. Z natury małomówny, ze mną nie rozmawiał prawie wcale. Jego rezerwa mnie onieśmielała. Kiedy wpadał w gniew, chwytał za bambusowy kij i spuszczał lanie nieposłusznemu dziecku. Podczas gdy matka przymykała oko na wybryki moich braci i sióstr, ojciec nie był skłonny do wybaczania, jednak na mnie nigdy się nie rozzłościł i nigdy mnie nie zwymyślał.
Czasami dostrzegałam niepokój w oczach ojca, kiedy spoglądał w moją stronę; matka też patrzyła zimnym wzrokiem. Czułam, że jestem powodem ich rozczarowania, kimś, kto nie powinien pojawić się na świecie, zagadką, której nie potrafili rozwiązać.
Ojciec siedział na stołku w sieni i zwijał kolejnego skręta. Stołek był nieco wyższy od pozostałych, warstwa czerwonej farby dawno już się złuszczyła i tylko tu i ówdzie widać było jej ślady. Siedzenie zdobił czerwony kwiat i cztery kafelki wyłożone wokół niego. Nie miałam pojęcia, skąd wziął się u nas taki wyszukany mebel. Pomimo słabego oświetlenia ojciec zręcznie skręcał tytoniowe liście, bo wcale nie musiał patrzeć na to, co robi. Miał bardzo długie, niezbyt ciemne brwi, wydatne kości policzkowe i błyszczące oczy, chociaż źle widział. Po zachodzie słońca tracił wzrok. Rzadko się uśmiechał, nie pamiętam, ażeby się kiedykolwiek roześmiał czy zapłakał. Dopiero gdy dorosłam, zrozumiałam, że jego powściągliwość była wynikiem rozliczonych życiowych doświadczeń. Ponieważ nie odznaczał się skłonnością do wynurzeń, rozumiałam go najmniej z całej rodziny.
Wróciłam do domu i zastałam drzwi zamknięte na zasuwkę. Z pokoju dochodziły odgłosy kąpieli.
– Matka jest w domu – oznajmił, a jego akcent z prowincji Cze-ciang był tak samo wyraźny jak zawsze. – Jesteś głodna? – zwrócił się do mnie.
– Nie – odpowiedziałam. Powiesiłam tornister na kołku na ścianie.
– Weź sobie trochę jedzenia, jeżeli zgłodniałaś.
– Poczekam, aż Czwarta Siostra i Piąty Brat wrócą do domu -powiedziałam. Plusk wody z miejsca wprawił mnie w zły humor.
Matka była robotnicą, harowała, aby pomóc utrzymać rodzinę, a za całe wyposażenie służył jej drąg i dwie długości liny. Butle tlenowe, które powinno nosić czterech tragarzy, dźwigało po pomoście na statek zaledwie dwóch. Matka z trudem zdobyła tę pracę. Raz, kiedy się poślizgnęła i wpadła do wody – walcząc o życie, trzymała się kurczowo butli z tlenem. „Mogę je dalej nosić” – to były jej pierwsze słowa, kiedy ją wyciągnięto z wody.
Nie powodowała nią nadzieja na zdobycie tytułu „wzorowej pracownicy”, tylko lęk przed utratą pracy – robotników takich jak ona można było zwolnić w każdej chwili. Matka nosiła kosze z piaskiem, z dachówkami, z cementem. Jeszcze przed moim przyjściem na świat, gdy zakończono budowę miejscowej fabryki farmaceutycznej, zgłosiła się na ochotnika do noszenia cegły szamotowej, którą wykładano palenisko. Zaczynał się okres głodu i już wtedy była chuda jak szczapa. Do dwóch koszy zawieszonych na końcach drąga ładowano po cztery spore cegły szamotowe i trzeba je było przenieść z nabrzeża na wzgórze; nawet bez obciążenia pokonanie tej drogi wymagało pięćdziesięciu minut. Dniówka wynosiła niecałe dwa juany. Pozostałe dwie robotnice niosły tylko po dwie cegły w każdym z koszy, ale były tak wyczerpane i zagłodzone, że praca okazała się ponad ich siły. Kiedy sądziły, że nikt nie patrzy, po prostu wrzuciły cegły do stawu przy ścieżce. Jednak ktoś to zauważył i z miejsca je zwolniono.