Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Matka wczoraj ani słowem nie wspomniała o moich urodzinach i naturalnie teraz, kiedy szła z praniem nad rzekę, na pewno nie zaprzątała sobie nimi głowy. To były moje osiemnaste urodziny, powinna wiedzieć lepiej ode mnie, jakie znaczenie ma ten dzień dla dziewczyny. Czyżby mnie unikała? Nie, po prostu zapomniała, i tyle. A co za różnica, gdyby pamiętała? Nie interesowało jej nic, co mnie dotyczyło.

Zeszłam na dół, celowo nie odzywając się do ojca.

Idąc w górę po zboczu ku alei Szkoły Średniej, minęłam internat podstawówki, gdzie kilku emerytowanych nauczycieli, siedząc lub stojąc w otoczeniu wnuków, przyglądało się przechodniom. Jakaś siwowłosa kobieta przywołała mnie i powiedziała, że widziała Dużą Siostrę. Nie była sama, oznajmiła. Niosła podróżną torbę przewieszoną przez ramię i szła w towarzystwie niskiej, krępej kobiety. Sporo ludzi się tu kręciło, więc nie udało mi się przyciągnąć jej uwagi.

Długo wyczekiwana Duża Siostra wreszcie wróciła. Po paru krokach zaczęłam się zastanawiać, czy to możliwe, aby siostra, przebywając w Czungcing, nie pokazała się w domu. Dlaczego? Przecież nie należała do osób ukrywających swe sprawy przed ludźmi. Stara kobieta musiała się pomylić.

Skierowałam się na Kamienny Most. Panował tu wielki tłok Była niedziela, dzień ładny, ani deszczowy, ani nie za gorący, więc ludzie zewsząd ściągali na targ. Pośród towarów porozkładanych na dwóch ulicach wyznaczonych do handlu przez władze, oprócz produktów rolnych przywiezionych ze wsi przez chłopów, można było znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie. Nawoływania, odgłosy targowania się i uporczywe brzęczenie much tworzyły kakofonię dźwięków. Klienci, chcąc mieć pewność, że mięso, które kupią, jest świeże, żądali, aby zwierzęta zabijano na ich oczach. Handlarz siedzący na długiej ławie wyjął żabę z bambusowego kosza, podciął jej gardło, z wprawą obciągnął ze skóry i wypatroszył, a blade żabie udka ciągle drgały. Ręce sprzedawcy i fartuch były wymazane krwią, stos czerwonych i poczerniałych jelit, wątróbek i płucek leżał u jego stóp, dookoła walały się zielone skórki. Zabite żaby leżały w misce splątane kończynami, różowa od krwi woda spływała pod murem.

Zeszłam po kamiennych stopniach, omijając najbardziej zatłoczoną część ulicy. Jednak wszędzie przewijał się tłum, dorośli prowadzili dzieci, śmiali się i rozmawiali, ot, szczęśliwe, kochające się rodziny. Na poczcie, w kinie, w herbaciarniach – wszędzie panował tłok. Przeciskając się przez ciżbę, minęłam atelier fotografa. Dla mnie czy dla ojca pół juana było ogromną kwotą, ale nie wystarczyłoby mi nawet na najtańsze zdjęcie. Na wystawie, którą kiedyś zdobiły portrety kobiet i mężczyzn z odznakami przewodniczącego Mao i małymi czerwonymi książeczkami, stały teraz upozowane fotografie uśmiechniętych kobiet z trwałą ondulacją. Po przeciwnej strome ulicy znajdowała się apteka, a obok dom towarowy. Szybko weszłam do środka.

Chodziłam od gabloty do gabloty, nie znajdując niczego, na co byłoby mnie stać. Widziałam dużo kosmetyków – szminek, różów, konturówek, ale wszystko było dla mnie za drogie. Poza tym te drobiazgi kojarzyły się z „pięknem”, pojęciem, którego znaczenie jakoś mi uleciało.

Weszłam na najwyższe piętro, skąd roztaczał się wspaniały widok na okolicę. Na północy płynęła Jangcy, na jej północnym brzegu rozciągała się Zielona Trawiasta Równina, wznosiły się stocznie i stała zabytkowa wieża. Nieco bardziej na wschód widziałam plac Przy Kamiennym Moście, który z tej odległości wcale nie wydawał się taki duży. Z jednej strony ograniczał go targ, z drugiej pasy pól uprawnych, a pozostałe dwa boki wytyczały odrapane budynki niewiadomego przeznaczenia oraz stalownia i Więzienie Regionalne Numer Dwa, gdzie więźniowie polityczni i recydywiści odsiadywali długie wyroki.

Pierwotnie plac Przy Kamiennym Moście był kawałkiem ziemi ornej, która nie nadawała się do uprawy z powodu nagromadzonych tam stosów śmieci i pokruszonych cegieł. W ciągu ostatnich dwóch lat mojej nauki w gimnazjum dwa razy w tygodniu zwalniano nas z lekcji, abyśmy w czynie społecznym nosili piach z nadbrzeża do niwelowania terenu, tak by zmienić to miejsce w przyzwoity skwer. My, dzieci, pracowaliśmy ramię w ramię z dorosłymi, żeby pomóc im wykonać normę. Praca była ciężka, ale za każdym razem udawało mi się sprostać wyznaczonym zadaniom.

Najdonioślejszy okres w historii placu Przy Kamiennym Moście to czas, kiedy ustanowiono go miejscem publicznych masowych rozpraw. Na drewnianej platformie umieszczono wielkie głośniki, wszędzie powiewały transparenty i sztandary. Po rozprawach uzbrojeni strażnicy zapędzali skrępowanych przestępców na ciężarówki. Stali tam, nisko opuszczając ogolone głowy, a na szyjach mieli zawieszone drewniane tabliczki, które klasyfikowały ich według popełnionych przestępstw: „morderca”, „gwałciciel”, „kontrrewolucjonista”, „defraudant”, „złodziej” i jeszcze jedno określenie, którego nie rozumiałam – „sodomita”. Ich nazwiska, wypisane niżej, były przekreślone czerwonym tuszem. Potem ciężarówki z więźniami krążyły powoli głównymi ulicami Południowego Brzegu jako ostrzeżenie dla ludności. Kilka lat wcześniej przy nasypie na skraju placu odbywały się egzekucje, ale wywoływały takie podniecenie i chaos, że czasami dochodziło do niepożądanych sytuacji; a to pluton egzekucyjny strzelał ze zbyt dużym rozrzutem, a to skazańcy wykrzykiwali obelgi pod adresem Wielkiego Wodza i Wielkiej Partii. Pewnego razu więzień z rozłupaną czaszką ruszył prosto na widzów, wprawiając ich w śmiertelne przerażenie. Zdarzały się też próby ucieczki. Po tych wypadkach ostatni akt dramatu, egzekucję, przeniesiono do górskiego wąwozu, skąd nie można było zbiec.

O mało nie straciłam życia na tym placu. W roku, w którym ukończyłam gimnazjum, odbywał się publiczny proces rewolucyjnych buntowników – młodych mężczyzn, którzy z nadmierną gorliwością potraktowali swój udział w rewolucji kulturalnej. Oskarżono ich o „pobicia, chuligaństwo i grabież”. Podczas walki między frakcjami ich kule dosięgły przeciwników, więc rachunki za krew należało wyrównać krwią. Dla celów edukacyjnych nauczyciele przyprowadzili na rozprawę uczniów. Tamtego dnia na placu zgromadziło się co najmniej dziesięć tysięcy ludzi; nawet szczyty murów były gęsto oblepione. Akurat w chwili, kiedy zamierzano rozpocząć egzekucję, niebo podemniało, rozpętała się burza i lunął deszcz. Policja nie pozwalała zebranym się rozproszyć, nikt nie śmiał się ruszyć, choć wszyscy byli przemoknięci do suchej nitki. Nagle część muru runęła i około dwunastu osób spadło na ziemię. Wybuchła panika: ludzie, którzy już i tak mieli napięte nerwy, rzucili się do ucieczki przez wyrwę w murze, tratując tych, którzy wcześniej spadli. Trzęsąc się ze strachu, przykucnęłam i trwałam nieruchomo. Ogarnięci paniką ludzie biegli tuż obok mnie, depcząc się nawzajem. Nie pomagały komunikaty płynące z głośników, a pędzące samochody policyjne i ambulanse jeszcze pogłębiały zamieszanie.

„Posypały się głowy niewinnych, potrzaskały czaszki. Niebo na to nie pozwoli, zażąda zapłaty”. Te słowa wypowiedział żebrak, który siadywał na kupie popiołu na tyłach restauracji. Ktoś o tym doniósł i zabrała go policja.

Kiedy przerażona i ubłocona wracałam do domu, widziałam, jak ludzie, stojąc pod murami w małych grupkach, rozmawiają szeptem i mrugają przy tym znacząco.

5

Zanim ukończono budowę placu, rozeszła się wiadomość o śmierci Mao Tse-tunga. Był wrzesień 1976 roku. „Gdy dziewiątki się nakładają, imperatorzy upadają”. Tym, którzy pracowali przy budowie placu, przypadł w udziale zaszczyt uczestniczenia w wielkiej akademii żałobnej; pozostałym musiały wystarczyć skromniejsze uroczystości w zakładach pracy.

Tamtego dnia plac Przy Kamiennym Moście udekorowano białymi kwiatami i czarnymi szarfami. Obecność uzbrojonej poliq”i potęgowała atmosferę grozy. Nastrój czyniło jeszcze bardziej podniosłym grzmiące z głośników przemówienie następcy Mao, Hua Kuo-fenga, w dziwacznie prowincjonalny sposób akcentującego słowa. Łkanie przechodziło w zawodzenie, wokół widziałam twarze zalane łzami, a nie ma nic bardziej zaraźliwego od płaczu. Miałam czternaście lat, strach przepełniał mi serce, łzy same cisnęły się do oczu. W końcu ja także straciłam panowanie nad sobą i zaszlochałam.

Po ceremonii, kiedy nauczyciel przyprowadził nas z powrotem do szkoły, sprawdzono nam oczy jak stadu bydła. Czy były wystarczająco czerwone? Odpowiednio zapuchnięte? Dostatecznie smutne? Tak właśnie powinna się objawiać bezgraniczna lojalność w stosunku do Wielkiego Przywódcy. W moim przypadku łzy łatwo płynęły, lecz równie szybko wysychały. Ale wyglądałam na bardzo smutną, zresztą jak prawie każdego dnia. Choć raz melancholia, która zniechęcała do mnie ludzi, przyniosła mi korzyść.

6

Jednego roku deszcze przez wiele dni zalewały aleję Przy Kamiennym Moście, zmieniając drogi i ulice w błotne szlaki. Śmieci spłynęły wraz z wodą podczas burz i powodzi, a zmyte kamienne schody zrobiły się takie czyste, że można by się na nich położyć i zdrzemnąć. Rzeka też zmieniła wygląd; na jej powierzchni unosiły się chaty o dachach ze strzechy, drewniane szafliki, drzewa wyrwane z korzeniami, a nawet zwłoki, choć trudno było odgadnąć, czy należały do psów, świń czy ludzi. Ludzie pływali na własnoręcznie zbitych tratwach i wyławiali co wartościowsze przedmioty. Z zazdrością patrzyło się na kogoś, kto ściągnął zegarek z topielca, i wcale nie dlatego, żeby zegarki były szczególnie cenne; po prostu takiego czynu nie uważano za kradzież, bo przecież czasomierz zdecydowanie nie przyda się nieboszczykowi.

Pewnego dnia gruby malarz mebli, który mieszkał przy alei Strumienia Kotów, wyszedł z domu i dumnie paradował z pięcioma zegarkami, które pościągał z trupów. W mgnieniu oka zgarnęła go policja, mimo że krzyczał przez całą drogę, iż nie należy do rabusiów, którzy po dokonaniu grabieży wpychają swe ofiary do rzeki.

Podczas nawałnic woda porywała całe walące się chaty, z meblami i rupieciami włącznie. Jednak zbudowany na palach Dom na Wodzie jakimś cudem oparł się żywiołom. Trzy dni po tym, jak opadły wody, sklep, z plamami grzyba na ścianach, wznowił działalność. Teraz, kiedy minęły burze, smakowity zapach sakiewek z mięsnym nadzieniem i bułeczek gotowanych na parze wypełniał okoliczne uliczki. Ludzie powiadali, że właściciel zawdzięcza sukces swojemu ojcu, który studiował magię taoistyczną na górze Emei i korzystał z tajemnej wiedzy, nadziewając bułeczki. Mnie obchodziło jedynie, jaki pyszny był farsz, czy było go dużo i jak cudownie świeżo wyglądały cebulka i czosnek.

16
{"b":"94633","o":1}