Pewnego dnia ojciec poślizgnął się, wychodząc z kabiny, i upadł na główny pokład. Uderzył o niego głową, a kiedy próbował wstać, stoczył się do wody. Krew trysnęła z ciętej rany na głowie, ale do szpitala trafił dopiero, gdy przepłynęli z Ipin do Luczou. Badanie wykazało, że doszło do poważnego uszkodzenia wzroku.
Tamtej głodowej zimy matka musiała pracować jako tragarz w fabryce plastikowych sandałów, mimo że była ze mną w ciąży. Ciężka praca i konieczność utrzymania mnie przy życiu powinna dawać jej prawo do większych porcji. Ale nie, moi bracia i siostry wcale tak nie uważali, szczególnie że w grę wchodził ktoś jeszcze nienarodzony. W tamtych potwornych czasach przeze mnie zmuszeni byli do wyrzeczeń, których – jak uważali – cierpieć nie powinni. Prawdopodobnie w miarę upływu lat te ich myśli się zatarły, lecz zadra w sercu pozostała. Zawsze czułam, że mają do mnie pretensję, choć nie wiedziałam o co.
Byłam tak zagłodzona w łonie matki, że w ogóle się nie poruszałam, co ją dziwiło, a zarazem napawało niepokojem. Na świat przyszłam w Klinice Matki i Dziecka w centrum Czungcing. Powiedziała, że wody odeszły jej akurat w chwili, gdy przechodziła obok wejścia do kina, w którym wyświetlano Czerwony oddział znad jeziora Hung – pean na cześć przywódczyni komunistycznych partyzantów. Usiłowała iść dalej, ale z powodu skurczów musiała przysiąść na krawężniku. Jacyś wrażliwi przechodnie, widząc, że jest w ciąży i cierpi, pomogli jej dojść do kliniki.
Ze wszystkich dzieci ja jedna przyszłam na świat w szpitalu. Wcześniej matka radziła sobie sama – odcinała pępowinę, myła noworodka i owijała go w powijaki. Jednak w moim przypadku, kiedy wyliczyła, że się spóźniam, ze strachu, iż mogę urodzić się martwa, postanowiła trzymać się blisko centrum miasta. Po porodzie długo nie wydawałam z siebie głosu, w końcu lekarz uniósł mnie za stopy i dał klapsa w pupę, i wtedy z mego gardła wydobył się śluz, a zaraz po nim pierwszy słaby płacz.
Wszyscy powtarzali, że miałam szczęście, rodząc się pod koniec lata 1962 roku. Dobre plony położyły kres klęsce głodu, która trwała trzy lata i zebrała żniwo w postaci dziesiątków milionów ludzkich istnień, a tych, którzy przeżyli, zmusiła do kanibalizmu. W tamtym czasie, w przeciwieństwie do innych lat maoistowskiej ery, pieśni wychwalające komunizm nie brzmiały już tak gromko.
Kiedy wreszcie zaczynałam rozumieć, co się wokół mnie dzieje, a na stoły powróciło jedzenie, Mao Tse-tung z zapałem przystąpił do nowego eksperymentu, znanego pod nazwą Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej. Wszyscy mówili, że mam szczęście, bo głód nauczył Mao, że istnieją nieprzekraczalne granice i jeśli nie przestanie deptać narodowi po żołądku, w kraju może dojść do anarchii. Podczas rewolucji kulturalnej pozamykano fabryki i szkoły, ale rolnicy nadal uprawiali pola. Oczywiście dalej brakowało żywności, wszystko racjonowano, niedożywienie wśród dorosłych i dzieci było powszechne, rzadko jednak dochodziło do masowych przypadków śmierci głodowej. Skoro zatem ludzie musieli spędzać większość czasu na poszukiwaniu żywności, konsumując wszystko, co było bardziej lub mniej jadalne, brakowało im już energii na wzniecanie zamieszek.
Głód stanowił moją embrionalną edukację. Matka i córka przetrzymały próbę, lecz piętno widma głodu na zawsze odcisnęło się na moim umyśle. Nie miałam odwagi sobie wyobrazić, jak bardzo matka musiała się poświęcać i ile wycierpiała, żeby utrzymać mnie przy życiu.
Sprawiałam wrażenie spokojnej młodej osoby, ale to były tylko pozory. W głębi duszy przeżywałam tortury, bo miałam poczucie, że jestem niepożądana, chociaż nie wiem, skąd się ono u mnie wzięło. Czasami nawet wolałabym, aby tamten nieznajomy -człowiek, który mnie śledził – nie odchodził; szczerze mówiąc, pragnęłam, żeby był okrutny i posunął się do czegoś tak potwornego, co by sprawiło, że ludzie już na samą myśl o tym dostawaliby dreszczy ze strachu. Przynajmniej nie byłabym dłużej niepożądana. Taki koniec by sprawił, że zostałabym dostrzeżona. Byłam podekscytowana, kiedy nachodziły mnie takie myśli.
Noc w noc śniły mi się koszmary; budziłam się z krzykiem, zlana potem, jak w ciężkiej chorobie. W moich snach zawsze byłam głodna i nie mogłam znaleźć swojej miseczki na ryż, chociaż czułam zapach jedzenia. Zaczynałam cicho szlochać. Z nadzieją, że nikt mnie nie słyszy, szukałam dalej, gotowa paść na kolana przed każdym, kto miał miseczkę ryżu. Za kawałek pachnącej duszonej wieprzowiny bez wahania rzuciłabym się do stóp komuś, kto by mnie obrażał i poniżał. A potem się budziłam i myśląc o swoim śnie, byłam zła na siebie, wręcz zaczynałam siebie nienawidzić. Nie mogłam pojąć, skąd się u mnie bierze taka silna fizyczna potrzeba.
Nie urodziłaś się taka, powtarzałam w duchu. Nie wiesz, co się działo w twoim życiu płodowym; jak możesz cierpieć z powodu urazu po przeżyciach, które nie były twoim udziałem? Lecz jak w takim razie należy tłumaczyć moje zachowanie? Na przykład byłam ogromnie wyczulona na smak jedzenia. Nie byłam już dzieckiem, a ciągle myślałam o jedzeniu i wiecznie czułam się głodna. Obojętnie ile bym jadła, pozostawałam chuda jak szczapa. Wystarczył zapach ryżu smażonego z jajkami, płynący z kuchni sąsiadów, a ślina sama napływała mi do ust. Nie interesowały mnie drobne przekąski, z niechęcią patrzyłam na dzieci w szkole, które wyrzucały na nie pieniądze. Lecz tłusty kawałek wieprzowiny to zupełnie inna sprawa. Puszczając wodze fantazji, widziałam siebie jako dorosłą, dobrze sytuowaną osobę, którą stać na mięso do wszystkich posiłków.
Bardzo łatwo było mnie urazić. Mocno przeżywałam najmniejszy nietakt, który po innych spłynąłby jak woda po gęsi. A kiedy moje uczucia zostały zranione, nic nie pomagało, jakkolwiek bym się starała.
Wiedziałam, że nie jestem silna ani agresywna i że nie mam ostrego języka. Samo przebywanie wśród ludzi kosztowało mnie dużo nerwów. Gdziekolwiek się znalazłam, czy to w szkole, czy w domu, czy też w grupie rówieśniczek, zawsze byłam najchudsza, miałam najmizerniejszą twarz i włosy najbardziej przypominające druty. Więc nieodmiennie kryłam się w kącie, żeby zejść ludziom z oczu i nie dawać im pretekstu do zaczepki, bo wiedziałam, że dla nich najlepszym sposobem na poprawienie sobie samopoczucia jest zabawa moim kosztem.
Czy skutki klęski głodu mogą kłaść się cieniem na czyjeś życie, choć upłynęło osiemnaście lat? Ludzie zaledwie parę lat starsi ode mnie cierpieli głód, a moi rówieśnicy poznali go w łonie matek. Więc jakże mogli być tacy szczęśliwi? Jakim sposobem udało im się o tym zapomnieć i korzystać z przywilejów młodości? Cieszyli się życiem, kochali je, podczas gdy ja wiecznie byłam melancholijna i nieszczęśliwa.
Czyżby moje doświadczenia różniły się od przeżyć innych ludzi, a jeśli tak, to co to mogło być?
Kiedy zapytałam matkę o tamte czasy, usłyszałam jedynie: – Ach, tak. Nic wielkiego. Po prostu trzy lata słabych zbiorów. Zagrożenie ze strony sowieckich rewizjonistów i amerykańskich imperialistów. Zgodny antychiński chór. I to wszystko. Ale bezpiecznie przeprowadziliśmy przez to wszystko całą waszą niewdzięczną gromadkę, prawda? Po co wracać do spraw, które dawno zostały zamknięte?
Jednak chłodna rezerwa matki jeszcze bardziej podsycała moją ciekawość. Jak ona, kobieta tragarz, jedna z tych, które w Czung-cing nazywano drągowymi, przetrwała tamten potworny okres? Kogo obchodził jej los? Była zdana wyłącznie na siebie. Być może wkradła się w łaski osoby rozdzielającej porcje w stołówce Komuny Ludowej i dzięki nieco głębszemu zanurzeniu chochli dostawała trochę gęstszy kleik z ryżu niż inni? A może flirtowała z mężczyzną wydającym warzywa, który jednym szybkim ruchem nadgarstka dokładał kilka cienkich łodyżek do należnej doli? Podczas klęski głodu wszystkie oczy błyszczały z chciwości i w mig wybuchały awantury o każdy grosz. Stołówka Komuny Ludowej była tym miejscem, gdzie ubijano interesy, i jeśli się znało sposoby, można było uchronić przed głodem nawet nienarodzone dziecko. Istniał tylko jeden poważny problem: za stołówkę nieodmiennie odpowiadał antypatyczny, w stu procentach godny zaufania członek partii, więc jaką szansę na dodatkowe zyski miała rodzina pozbawiona wszelkich koneksji, taka jak nasza?
Najstarsza siostra wielokrotnie się użalała, że zawsze dostaje najrzadszy, najcieńszy kleik, który bardziej przypomina wodę niż jedzenie, i na nic się zda wystawanie w stołówce i płacz. Więc w drodze do domu połowę wypijała, wtedy reszta braci i sióstr biegła do stołówki z piekielną awanturą, ściągając gromadę gapiów, przez co rozdzielający nie miał wyboru i musiał dołożyć trochę ryżowej papki.
– To twoja wina, że ludzie tak nas traktują! Jeszcze trochę, a wszyscy staniemy się bandą zagłodzonych duchów! – Duża Siostra zawsze miała niewyparzony język, a przecież nie powinna tak się odzywać do matki.
A matka, czerwona z gniewu, ledwo chwytała oddech. Jednak nigdy się nie odcięła. Dlaczego za każdym razem, gdy wspominano okres wielkiego głodu, nabierała wody w usta, nawet jeśli się na niej wyżywano? Czy posunęła się do czegoś, o czym nie mogła mówić?
Następnego ranka w szkole moje myśli krążyły wyłącznie wokół stwierdzenia matki, że kiedy przestanie pracować, będzie dostawać żałośnie niską emeryturę.
A co ze mną? Czy powinnam postąpić zgodnie z jej wolą? Jeżeli zrezygnuję z zajęć przygotowujących do egzaminów wstępnych, nie będę miała powodu, by dłużej chodzić do szkoły, i nie zobaczę więcej nauczyciela historii. Ta myśl bolała mnie najbardziej. Lecz jeśli zostanę w szkole, skąd wezmę książki i zeszyty w tym semestrze, nie wspominając już o następnym? Nie mogłam prosić matki o pieniądze. Prawdopodobnie można pożyczyć podręczniki w szkole, ale co z zeszytami? Gdy tak się nad sobą użalałam, przyszła mi na myśl niska renta, jaką ojciec otrzymywał za inwalidztwo. Kurza ślepota była chorobą zawodową, więc ojcu należało się sto procent poborów. Gdybym potrafiła to jakoś załatwić, ojciec dostałby spłatę za kilka lat wstecz, a mnie by się coś niecoś z tego należało, czyż nie?
„Nie możemy sięgnąć do nieba ani stać nogami na ziemi. Nawet diabeł nie zagląda w takie zakazane miejsce” – zwykła mawiać nasza sąsiadka o Południowym Brzegu. Stąd wszędzie było daleko – do szpitali, do składnic węgla, rynków, teatrów, na pocztę; aby udać się dokądkolwiek, musieliśmy wspinać się kilkaset metrów pod górę albo pokonać podobną odległość, schodząc w dół. Załatwianie jakichkolwiek formalności łączyło się z planowaniem długiej i uciążliwej wyprawy. Tak więc pokonanie rzeki i dotarcie do centrum miasta było dla mnie nie lada wyczynem.