Pewnego razu spytałam nauczyciela historii o klęskę głodu, która zakończyła się po moim przyjściu na świat. Pobladł i odwrócił wzrok. Przestraszona zapytałam, co mu się stało. Zamiast odpowiedzieć, zerwał się z krzesła, podbiegł do okna i stojąc tam, szarpał obiema rękami włosy, próbując się uspokoić.
– Nie ufaj własnemu ciału – wymamrotał. – i nie wierz swoim kościom. Wrzuć kamienie do żołądka, a kiedy gorący popiół zacznie syczeć, ochronimy cię przed niebezpiecznymi siłami raju.
Byłam w szoku, bardziej wstrząsnęły mną jego dziwne słowa niż świadomość, że zmarły wtedy dziesiątki milionów ludzi.
Kiedy po długim czasie odzyskał równowagę, dowiedziałam się, że to właśnie wtedy uznano go za publicznego wroga Partii Komunistycznej. Wszystko zaczęło się od listu, który wysłał do Rządu Centralnego. Opisał w nim cierpienia ludności Syczuanu spowodowane rosnącym głodem. Nie miał wtedy nawet dwudziestu lat, mnie jeszcze w ogóle nie było na świecie. List odesłano do lokalnych organów bezpieczeństwa, które natychmiast przypięły mu łatkę „prawicowego oportunisty” i wsadziły go do więzienia. A przecież w swoim liście napisał jedynie, że za głód są odpowiedzialni partyjni funkcjonariusze, których interesuje wyłącznie własna kariera i dlatego przypochlebiają się swoim zwierzchnikom, w ogóle nie dbając o ludzi. Od lat przesyłają lukrowane raporty o rekordowych zbiorach i żaden z nich nie czuje się odpowiedzialny za choćby jeden zgon.
Strach i czasowa amnezja sprawiły, że większość Chińczyków nie poruszała tych tematów. Z wielką skwapliwością okazywali wielkoduszność i pobłażliwość.
Jedynie cienka warstwa skóry na brzuchu mojej matki dzieliła mnie od głodu. Przez dwa lata poprzedzające moje narodziny matka głodowała, aby wykarmić pięcioro dzieci. Miesięczna racja żywnościowa w naszym mieście wynosiła trzynaście kilo ziarna na dorosłą osobę, z czego jeden kilogram odejmowano jako „dobrowolną” darowiznę dla Rządu Centralnego, następne kilo szło dla władz prowincji, kolejne do władz miejskich, a jeszcze jedno do zakładu pracy, co oznaczało, że tak naprawdę pozostawało dziewięć kilogramów ziarna na głowę, przy czym tylko trzy stanowił ryż, a resztę kukurydza, soja i grubo mielona mąka pszenna. Wcześniej mieszkańcy Syczuanu nie znali głodu. Klęski głodu przytrafiały się ludziom w północnym biegu Żółtej Rzeki i rzeki Huaj-ho, gdzie woda w dużym stopniu wypłukała żółtoziem. Na żyznych terenach nad rzekami Jangcy i Cialing zboże rosło jak włosy na głowach młodych ludzi: szybko i bujnie.
Cała piątka dzieci w naszej rodzinie była w okresie gwałtownego wzrostu, kiedy wiecznie brakowało jedzenia. Jeśli jesteś głodny, nie ma problemu; idziesz i kupujesz drogi płaski placek po dwa ju-any za sztukę, czyli za równowartość dwóch robotniczych dniówek. Nawet gdy oszczędzasz każdego fena z miesięcznych wydatków na te placki, na każde z dzieci przypada nie więcej niż połowa. Tylko w święta, nie chcąc, aby te dni przeszły niezauważone, rodzice kupowali taki placek i dawali każdemu z nas po kawałeczku.
Co parę dni w okolicy zjawiała się policja i zabierała w kajdankach któregoś z sąsiadów, oskarżonego o kradzież w państwowych spichrzach. Wyrok opiewał dziesięć lat albo i więcej. Ludzie padali jak muchy, ale spichrze musiały być pełne na wypadek nieustannie grożącej nam wojny z sowieckimi rewizjonistami lub amerykańskimi imperialistami.
Nie przesadzę, jeśli powiem, że na samej tylko alei Strumienia Kotów jakieś siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt procent rodzin obwiniono o drobne kradzieże i inne przestępstwa. Podczas tej nieustannej walki o napełnienie żołądka mało kto mógł uderzyć się w piersi i powiedzieć: „Jesteśmy czyści jak łza”. Na przykład w jednej rodzinie z naszego siedliska trzech z czterech synów odsiedziało wyroki. Po kolei szli do więzienia, a całą ich winą było pragnienie ratowania bliskich przed śmiercią głodową.
Zieleninę także wydzielano po kilkanaście dekagramów na dzień, wliczając do racji zewnętrzne liście kapusty, by ludzie się o nie bili. Racjonowano nawet wytłoki z soi, pozostałość po produkcji tofu. Z miazgi orzeszków ziemnych, z których wcześniej wyciśnięto olej, formowano duże placki; ten przysmak można było zdobyć jedynie dzięki znajomościom. Jedyną jadalną rzeczą, jaką pozwalano ludziom zbierać bezkarnie, były liście i młoda kora wiązów, którą potem mełli na papkę. W ciągu tych trzech lat wyginęły ogromne ilości syczuańskich drzew; umierały, całkowicie odarte z kory. Dzieci, zaopatrzone w bambusowe koszyki czy plecaki, wyzbierały do czysta źdźbła trawy i grzyby rosnące na zboczach gór; szpitale nie były w stanie pomieścić maluchów zatrutych niejadalnymi grzybami.
Moja najstarsza siostra zabierała pozostałe dzieci do pobliskiej wsi na poszukiwanie dzikiej cebuli, którą trudno było odróżnić od zwykłych chwastów. Kazała im przeszukiwać wysokie trawy, a sama szła na pola podkradać warzywa. Lecz wieśniacy czujnie strzegli swych żałosnych zbiorów i kiedy ją wytropili, przeganiali kijami. Czasami jednak udawało się jej wrócić z kilkoma mizernymi łodyżkami.
Trzeci Brat odmówił udziału w wyprawach po dziko rosnące warzywa, bo unikał kontaktu z rówieśnikami gorączkowo przeszukującymi zbocza gór i pola wieśniaków. Nie dołączył też do ludzi, którzy próbowali szczęścia z wędką na nabrzeżu. Dla niego rzeka była źródłem pożywienia. Nie przerażała go nawet najzimniejsza woda, kiedy dostrzegł w niej coś, co wydawało się jadalne. Skakał po obierki z warzyw, wodorosty, skórki od melona, cokolwiek się nadarzyło. Był wytrwałym pływakiem, nic nie było go w stanie powstrzymać, kiedy zmierzał do celu. Pochwyciwszy zdobycz, wracał na brzeg i zanosił ją do domu, a matka to myła, okrawała ze zgnilizny i wrzucała do woku. Zdarzało mu się wyłowić znoszony plastikowy sandał; szedł wtedy do punktu skupu materiałów wtórnych i sprzedawał go za parę fenów.
Lecz nie zawsze sprzyjało mu szczęście. Przeważnie woda niosła jedynie muł i wtedy zjawiał się w domu z pustymi rękami ku złośliwej satysfakcji Dużej Siostry. Ale i tak miał więcej szczęścia od innych dzieci, które nigdy nie powróciły z wypraw po jedzenie. Woda spływająca ze śnieżnych szczytów Cinghaj sprawiała, że rzeka przez cały niemal rok była lodowata, i jeżeli pływaka złapał skurcz, dotarcie do brzegu graniczyło z cudem, bo prędzej czy później wciągał go wir. Osłabione z głodu wyrostki nie miały szans.
Naturalnie ten, komu udało się przynieść do domu jedzenie, dostawał podczas posiłku największą porcję. Pewnego razu Trzeci Brat wrócił z kilkoma liśćmi rzepy, chodził po domu dumny jak paw, a kiedy nadeszła pora jedzenia, dosłownie rozpierała go radość.
Każde dziecko siedziało ze wzrokiem wbitym w miseczkę, bojąc się, że dostanie o kęs mniej, niż mu się należało. Czasem któreś usiłowało zagarnąć nieco więcej strawy, przez co wybuchały piekielne awantury, a nawet bójki. Moja najstarsza siostra, największa z gromadki, zawsze wychodziła z nich zwycięsko. Zdarzało się, że ojciec wracał z łodzi w trakcie takiej kłótni i wtedy kładł jej kres za pomocą bambusowego kija. Miał do tego prawo, bo jadł najmniej ze wszystkich.
W miejskim ogrodzie zoologicznym trzymano południowochińskiego tygrysa, niezwykle rzadkie i drogie zwierzę, należące do jednego z najbardziej zagrożonych gatunków na świecie. Dozorcy kazano go karmić żywą zwierzyną. Dookoła głodowali ludzie, lecz skoro w całej prowincji był tylko jeden taki tygrys, jemu należało się pierwszeństwo, podobnie jak kadrze politycznej wyższego szczebla przysługiwało pierwszeństwo przed średnią, i tak dalej, i tak dalej, aż do samego dołu drabiny społecznej. Opiekun tygrysa, drobny, przygarbiony mężczyzna, bardzo polubił drapieżnika. Był jedynym człowiekiem, któremu zwierzę pozwalało się do siebie zbliżyć. Gdy w razie choroby zastępował go czasowo jakiś inny dozorca, to musiał przerzucać jedzenie przez wysoki płot, aby uniknąć ataku. Czasem ludzi przerażało agresywne zachowanie tygrysa, kiedy właściwy opiekun zbliżał się do klatki; ale on wiedział, że jego pupilek tylko udaje, okazując w ten sposób przywiązanie. Dozorca był wzorowym pracownikiem zoo.
Nadeszła klęska głodu i opiekun tygrysa cierpiał tak samo jak wszyscy. Udało mu się jakoś przetrwać pierwszy rok, ale w drugim zaczął podbierać z tygodniowej racji tygrysa po jednym króliku, którego zabijał, gotował i zjadał. Gdy pewnego dnia tygrys rozszarpał dozorcę na kawałki, ludzie uznali, że uczynił to nie z głodu, ale ponieważ poczuł od niego zapach króliczego mięsa. Jednak to nie wyjaśnia, dlaczego, zjadając dozorcę, pozostawił jedną stopę. Po kilkudniowym śledztwie policja doszła do wniosku, że zwierzę w ten sposób ostrzegło następnego opiekuna, aby trzymał się z daleka od jego mięsa.
la historia krążyła między ludźmi przez jakiś czas, a potem o niej zapomniano; według mnie miała ona morał natury politycznej. W końcu tygrys również padł z głodu, a gdyby opiekun nie został wcześniej zjedzony, zapewne podzieliłby jego los.
Ludzie bez uprzywilejowanej pozycji radzili sobie, jak mogli. Na łodzi ojca każdy z marynarzy pokładowych dostawał rano trzy dekagramy ryżu na kleik na śniadanie, ponadto sześć deka na obiad i tyle samo na kolację. Najpierw ważono przydział, potem gotowano ryż, a gdy stawał się na wpół miękki, dolewano do pełna wody, bo wtedy napęczniałe ziarenka wchłaniały jej więcej i można było lepiej oszukać żołądek. Kiedy ryż się gotował, marynarze ani na chwilę nie schodzili z pokładu, czujnie obserwując się nawzajem, czy przypadkiem coś się komuś nie przylepi do palców.
Dzięki temu, że wciąż byli w ruchu, pracujący na łodzi mieli okazję wchodzić w podejrzane, aczkolwiek pożyteczne układy. Za każdym razem, gdy zawijali do portu, udawali się na poszukiwanie czegoś, co w danym miejscu można było zdobyć, a potem sprzedawali to w następnym porcie, zatrzymując zysk dla siebie. Nieodmiennie dochodziło do kłótni między tymi, którym się powiodło, a tymi, którym się nie udało, po czym ci drudzy donosili 'na pierwszych. Kara była błyskawiczna i surowa: delikwent z miejsca tracił pracę, co oznaczało większy przydział ryżu dla pozostałych członków załogi.
Ojciec był nazbyt przyzwoitym człowiekiem, aby bezwzględnie walczyć o swoje, więc nawet takie mało nadające się do jedzenia rośliny jak kolczaste kaktusy były poza jego zasięgiem. Kiedy kwitły palmy, niezłą zdobycz stanowiły ich duże stożkowate kwiaty, ale zawsze ktoś bywał szybszy od ojca. W najlepszym wypadku udawało mu się naciąć korzeni palmowych drzew; gotował je, żeby straciły goryczkę, i kroił w plastry. Smakowały okropnie, lecz i tak były znacznie lepsze od niektórych rzeczy, jakimi ludzie usiłowali zasycić głód. Myśl o matce, poszukującej z pięciorgiem drobiazgu jadalnych roślin w górach, zwiększała jego determinację, by jeszcze bardziej zacisnąć pasa i jeść ledwie tyle, żeby przeżyć, a resztę przynieść do domu.