– Rozprostujmy kości – zaproponowałam.
W restauracyjnej toalecie wzięłam jego penisa do ręki i posmutniałam, gdy dotarło do mnie, że do tej pory nigdy nie przejmowałam inicjatywy w łóżku. Był rok 1992, miałam dwadzieścia dwa lata i byłam do niczego. Znowu wybuchnęłam płaczem.
Księżyc w pełni wschodził za oknem. Musiałam go mocno przytrzymać; miałam swoje metody. Uklękłam i rozpoczęłam modlitwę. Światło księżyca było tak mgliste; wydawało mi się, że tracę zmysły. Był miękki w mojej dłoni, a ja musiałam go kochać. Kochać, by stał się piękny. Chciałam go trzymać, ściskać tak mocno, aż go zgniotę. Ssałam go, wyssałam jego mokrą duszę aż do końca, aż zatrzasnęła się ta furtka do jego życia. Był tylko mój. Nauczyłam się robić mu dobrze, nauczyłam się błagać i modlić się. Był moją ofiarą; chciałam go wywrócić na lewą stronę. Boże, jak bardzo pragnęłam, żeby moje pieszczoty zamieniły się w przekleństwa, chciałam pieścić go całego, z nieskończoną czułością, aż wyszepcze do mnie cicho i wyraźnie: „Kocham cię!”
Połknęłam; przyjąwszy w siebie jego nasienie, odnalazłam się na nowo.
Wprowadziłam się z powrotem. Znowu razem, trzymając się za ręce, pędziliśmy w stronę niepewnego jutra.
Wpadliśmy z Sainingiem w codzienną rutynę, która nie zmieniała się przez kilka lat. W dzień spaliśmy; wstawaliśmy o zmroku i wychodziliśmy coś zjeść. Noce spędzaliśmy w domu, odpoczywając i bawiąc się. Od czasu do czasu mieliśmy występy albo wyjeżdżaliśmy za miasto na krótki urlop. Kochaliśmy się wczesnym rankiem, w okolicach świtu. Poranki były zimne, a ja uwielbiałam to szczególne uczucie, które pojawiało się właśnie o tej porze – że mamy nasze własne miejsce na świecie. Kiedy światło przebijało się przez mgliste powietrze, patrzyłam na włosy Saininga, rozpostarte niczym skrzydła na poduszce. Kochałam jego włosy; były jak wątki moich myśli. Prawie każdego ranka, jeszcze bardzo wcześnie, Saining stawał przy oknie i grał na skrzypcach. Jego gra na gitarze była niesamowita, lamentacyjna, przejmująca. Jego instrument miał tak klasycznie czysty i wyrafinowany dźwięk, że słuchając go, wpadałam w rozpacz.
Pracowałam krótko. Saining nie tolerował mojego śpiewania w nocnym klubie, zabierał mi kostiumy i wycinał z nich najróżniejsze dziwne kształty, ciągle prowokował jakieś konflikty, szukał okazji do kłótni. W czasie mojej krótkiej kariery śpiewaczki całymi dniami prawie się do mnie nie odzywał, nawet wtedy, kiedy się kochaliśmy.
Saining też trochę pracował; był prywatnym nauczycielem „dziecka z problemami”, małego chłopca z Hongkongu imieniem Toby. Toby miał fobię szkolną. Wysłali go do Chin w towarzystwie niańki; chłopak praktycznie nie wychodził z domu. Saining uczył go matematyki, angielskiego, gry na skrzypcach i w piłkę. Spotkali się zupełnie przypadkiem, ale ufali sobie nawzajem, a ja cieszyłam się, że Saining jest nauczycielem Toby'ego. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że wiele razy, gdy myślałam, że jest z Tobym, Saining po kryjomu widywał się z Qi.
Gdy skończyła się historia z Qi, Saining przekonał Toby'ego, żeby wrócił do Hongkongu. Powiedział, że nie czuje się na siłach pomagać mu w rozwiązywaniu jego problemów, poza tym Toby powinien być z rodzicami.
Saining opuszczał mnóstwo prób, Sanmao był z tego powodu wściekły. Sanmao chciał dzięki muzyce zmienić swoje życie, a Saining po prostu lubił grać dla przyjemności i nie miał żadnych większych ambicji. Saining nie był taki drażliwy jak Sanmao; nie obchodziły go losy ludzkości i przyszłość narodu. Obserwowałam wzloty i upadki ich przyjaźni: raz byli blisko, raz na dystans; ten cykl ciągle się powtarzał. Być członkiem zespołu to tak, jak być zakochanym – każde rozstanie i każde zaczynanie od nowa na trwale zapisuje się w pamięci.
Sanmao uważał nasz styl życia za niezdrowy – Saining jest zależny od pieniędzy matki, a ja od pieniędzy Saininga. Powiedział, że czeka nas powolny rozkład. Uważał, że powinniśmy poszukać wyzwań, pospłacać nasze zobowiązania. Ale ja czułam, że póki mogę spędzać czas z Sainingiem, nie mam nic przeciwko rozkładowi. Ilekroć Sanmao nas strofował, chichotaliśmy jak para idiotów. Nie mógł nam nic zrobić.
Matka Saininga ciągle przysyłała mu pieniądze. Jej japońskie jeny w Chinach wystarczały na łatwe i przyjemne życie. Wydawałam więc kasę Saininga. Nie kwapiłam się do pracy, bo nie skończyłam żadnej szkoły zawodowej i nie miałam pojęcia, co mogłabym robić. Pensje w tym mieście były żałośnie niskie, chyba że prowadziło się własny biznes, legalny albo nie, lub śpiewało się w nocnym klubie. Rzecz jasna, mnóstwo praworządnych obywateli pracowało w różnych biurach, ale ja nie wiedziałam, jakiego zajęcia mogłabym tam szukać.
Wiele nas ze sobą łączyło. Oboje mieliśmy nasze własne, osobne, milczące światy i szanowaliśmy nawzajem swoją ciszę. Oboje chorowaliśmy na astmę, w dzieciństwie dokuczano nam, nie mieliśmy żadnych wzniosłych ideałów. Nie interesowało nas życie innych ludzi; byliśmy wrażliwi i brakowało nam wiary w siebie, nie wierzyliśmy w to, co pisali w gazetach, baliśmy się porażek, lecz myśl o oparciu się jakiejś pokusie zawsze wzbudzała w nas lęk. Chcieliśmy być na scenie, zostać artystami. Wydawaliśmy cudze pieniądze, przerażeni perspektywą, że to się kiedyś skończy. Nie chcieliśmy zamienić się w porządnych członków społeczeństwa, zresztą i tak nie wiedzielibyśmy, jak to zrobić. „I tak jesteśmy jeszcze młodzi” – powtarzaliśmy sobie.
Wiedzieliśmy, że istnieje na świecie mnóstwo ludzi takich jak my, ale i tak sądziliśmy, że nasze spotkanie stanowiło wyjątkowo szczęśliwy traf. Dzieliliśmy radości i smutki, wrażliwość, poczucie humoru i wstyd. Saining codziennie patrzył na mnie, gdy zasypiałam, a ja patrzyłam na niego.
Czasami wydawało mi się, że nasza miłość jest czymś w rodzaju trucizny, bo gdy tak leżeliśmy razem w miękkich głębinach nocy, cisza i spokój odbierały nam mowę, sprawiały, że nie chcieliśmy się już obudzić.
Nasze okna wychodziły na najsłynniejszą ulicę w mieście. Po każdej stronie ciągnął się nieprzerwany łańcuch sklepów i wielkich całonocnych restauracji. Co wieczór, gdy zapadał zmrok, ulica zapełniała się tłumem kobiet. Pochodziły ze wszystkich zakątków Chin; niektóre były w wieku zbliżonym do mojego, inne sporo młodsze, jeszcze inne starsze. Obserwowały powolny strumień samochodów przejeżdżających ulicą, podążając wzrokiem za każdym wozem, a mężczyźni przyglądali im się z ich wnętrz. Każdy mógł się zatrzymać w dowolnej chwili i poprosić którąś z kobiet do środka. Marka i model samochodu (kobiety obawiały się wozów wojskowych i policyjnych) i sposób wysławiania się kierowcy decydowały, czy kobieta zgodzi się wsiąść, czy odejdzie. Nazywano te kobiety „kurczakami” albo „wędrownymi wilgami”. Ulicznice były najtańszymi, najbiedniejszymi prostytutkami, miały za to najwięcej wolności. Większość z nich zażywała heroinę. Nie obawiały się utraty urody i powodzenia, bo na tej ulicy wszystkie zawsze znajdowały pracę, bez względu na brzydotę. Rzecz jasna, tutaj były bardziej narażone na zgarnięcie przez policję czy inne kłopoty w rodzaju niepłacących klientów. Wokół tych kobiet kręciło się najwięcej żebraków w mieście, a oprócz nich pełno alfonsów, dilerzy, małe dziewczynki kwiaciarki i uliczni sprzedawcy szaszłyków. Urząd bezpieczeństwa publicznego od lat usiłował jakoś opanować to miejsce; organizowano nawet wiece, na których wymierzano sprawiedliwość. Od czasu do czasu przejeżdżał tędy wóz policyjny, pokryty drucianą siatką; ludzie rozpierzchali się wtedy na wszystkie strony w małych grupkach, panienki piszczały przeraźliwie. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego domu, nieco na ukos, mieściło się wielkie kino, służące także jako miejsce załatwiania seksualnych transakcji – przede wszystkim robienia niezliczonych „lodów” oraz zaspokajania ręcznego, zwanego tu „przejażdżką samolotem”. Każdy oddział policji miał własny obszar jurysdykcji, toteż gdy tylko policjanci zjawiali się na ulicy, wszyscy uciekali do kina, gdy zaś wkraczali do kina, publiczność wybiegała na ulicę. Czasami wystarczała furgonetka z mrożoną wieprzowiną, by ktoś zerwał się do ucieczki, a wszyscy pozostali na ten widok pierzchali co sił w nogach.
Bywalcy tej ulicy większość czasu spędzali na bezładnej bieganinie. Co noc miejsce to nabierało życia, a gdy ciemność ustępowała i promienie wschodzącego słońca zaczynały docierać do cienistych zakamarków wnętrz sunących nieprzerwanie wozów, na ulicy zawsze stało jeszcze kilka dziewcząt narkomanek, które nie zdążyły wystarczająco dużo zarobić. Tu właśnie mieszkaliśmy z Sainingiem, w wielkim apartamentowcu, i często przyglądaliśmy się temu wszystkiemu z balkonu; po kilku latach obserwacje te stały się naszym conocnym rytuałem.
W Pekinie zaczęły się pojawiać zespoły rockowe, a niektóre zagraniczne ambasady od czasu do czasu organizowały podziemne koncerty.
Kiedy Saining wyjechał z zespołem do Pekinu, ja udałam się do Szanghaju, skąd zamierzałam też pojechać do stolicy, żebyśmy mogli razem uczcić moje dwudzieste drugie urodziny.
Saining oznajmił mi przez telefon, że tego popołudnia, gdy przylecę, będzie urządzał performance na Wielkim Murze.
– „Jadę specjalnie, żeby się z tobą zobaczyć – powiedziałam – a ciebie to w ogóle nie obchodzi. Odkąd się interesujesz performance'em? I co to w ogóle znaczy?”
Oświadczył, że musi tam iść, że już się zobowiązał, i że wygląda na to, że na pewno zdąży wyjechać po mnie na lotnisko. Ja na to, że o piątej czy szóstej po południu wszystkie drogi w Pekinie będą zakorkowane. Powiedział, że gwarantuje mi, że będzie na czas. Na koniec oznajmił, że za mną tęskni.
Następnego dnia czekałam na lotnisku cztery godziny. Kiedy zjawił się Saining, byłam już kłębkiem nerwów.
Gdy zauważyłam, z kim przyszedł, sytuacja od razu zaczęła wymykać mi się spod kontroli. Facet, który towarzyszył Sainingowi, kiedyś ukradł mu pieniądze. Opowiadał wszystkim, że jest buddystą, i chociaż faktycznie sporo wiedział o buddyjskich naukach, zawsze uderzał mnie jego brak zasad. Na domiar złego, fatalnie traktował Saininga. Saining wydawał się doskonale świadom jego wad, mimo to odnosił się do niego lepiej niż do mnie. Byłam pewna, że to tamten nakłonił Saininga do udziału w tym performansie. W Pekinie pełno było takich obiboków jak on.