Ponownie włączyłem palnik i ponacinałem pręty tak, żeby dało się je w miarę łatwo wyrwać. Zastanawiałem się, czy zabrać palnik ze sobą, ale gaz skończył się, kiedy pracowałem nad przedostatnim cięciem. Trudno, trzeba będzie mocniej szarpnąć, ale dla Królowej to nie problem.
Włączyłem latarkę i obejrzałem mapę Ulepa. Według niej kanał burzowy ciągnął się aż do jednej z mniejszych bocznic metra. Tam zapewne znajdę pierwszą z grodzi, które powinienem otworzyć. Bocznica na jednym końcu graniczyła z tunelem kolejowym prowadzącym za Miasto. To właśnie nim mieliśmy opuścić Polis. Wyglądało na to, że czekają mnie dwie główne przeszkody. Nie było sensu dłużej zwlekać. Ruszyłem w czerń.
Na dnie burzowca zalegał pył i śmieci, na szczęście z prawej strony znajdowała się murowana kładka. Kiedyś służyła pewnie pracującym tu ludziom, umożliwiając przejście bez brodzenia w wodzie, dziś też ułatwiała mi poruszanie się. Szedłem szybkim krokiem, tnąc ciemność promieniem latarki. Trzymałem się głównego kanału, niekiedy tylko rzucając okiem w boczne odnogi. Gdzieniegdzie ściany pokrywały zacieki wilgoci, skraplającej się tutaj lub ściekającej po cyklach zraszania. W tych miejscach na murze pleniły się liszaje różnych gatunków pleśni, niektóre z nich fosforyzowały lekkim błękitnym światłem. Jeśli gdziekolwiek w Mieście życie kwitło samoistnie, to właśnie tutaj.
Odgłos moich kroków odbijał się echem, z powierzchni nie dochodziły żadne dźwięki. Już po kilku minutach marszu ogarnęło mnie dziwne uczucie. Wyczerpanie walką, użyty speeders i przejęcie przez cyfraka robiły swoje, ale nie tylko o to chodziło. W ciemności i samotności mózg zaczyna tworzyć sobie rozrywki, które wcale rozrywkowe nie są. Co chwila zdawało mi się, że słyszę szurnięcie gdzieś z boku lub za plecami, widzę kształt przemykający w ciemności tuż za granicą światła rzucanego przez latarkę. Czułem, jak serce zaczyna bić mi szybciej, i siłą woli powstrzymywałem chęć odwracania się lub puszczenia biegiem. Doprawdy dziecinada! Tłumaczyłem sobie, że tunel jest pusty. W odpowiedzi kochana wyobraźnia co rusz podsuwała mi obrazy. Sfora mutantów żyjących w ciemnościach. Nie znają światła dziennego albo go nienawidzą. Pokryte guzami i wrzodami ciała, ślepe, zarośnięte bielmem oczy, ostre szpony i kły. Zdegenerowani do granic możliwości ocaleni z Błękitnej Plagi, od pokoleń krzyżujący się między sobą. Szaleńcy, którzy żrą pleśń porastającą ściany, uzależnieni od jej narkotycznych właściwości. Niegardzący ludzkim mięsem.
Zdałem sobie sprawę, że stale przyspieszam, i zmusiłem się do zatrzymania. Odczekałem, aż umilknie echo moich kroków, i wziąłem kilka głębokich wdechów. Chłodne, nieco stęchłe powietrze. Żadnych dźwięków, żadnych mutantów. Tunel przede mną zakręcał łagodnym łukiem. Kiedy udało mi się uspokoić, ruszyłem w tamtą stronę. I zaraz za zakrętem napotkałem pierwszą poważną przeszkodę.
Gródź była ogromna. Dwuskrzydłowa, masywna, wyglądała na nigdy nieużywaną. Sądząc po konstrukcji i miejscu, gdzie się znajdowała, wstawiono ją tutaj podczas którejś z kolejnych przebudów systemu. Trzewia Polis były stare, ich historia sięgała podobno jeszcze czasów przed powstaniem Pustyni i Muru, zanim RepTek przejął kontrolę. Modyfikowane dziesiątki razy, ostatnie większe prace prowadzono podczas budowy najnowszej linii metra. Byłem zbyt młody, żeby to pamiętać, ale podejrzewałem, że ta bariera powstała właśnie wtedy. Niestety, ta wiedza nie mogła pomóc w rozwiązaniu pewnego podstawowego problemu. Po mojej stronie nie było mechanizmu otwierającego.
Chwilę bezradnie przyglądałem się tej masie stali, omiatając ją snopem światła. Wydawało mi się zupełnie nielogiczne wstawianie drzwi otwieranych tylko z jednej strony, ale w końcu budowała je korporacja, więc wszystko było możliwe. Wreszcie wypatrzyłem niewielki wpuszczony w ścianę terminal. Nie zauważyłem go wcześniej, ponieważ był dosłownie zarośnięty kurzem. Podszedłem bliżej i zrozumiałem swój błąd. To nie był kurz, tylko włochata pleśń. Gdzieś ze ściany sączyła się woda, ściekając na urządzenie. Przetarłem je ręką, ale ekran okazał się martwy, elektronikę całkowicie zniszczyła wilgoć.
Wróciłem do badania najbliższej okolicy. Nie znalazłem siłowników otwierających wrota (mógłbym spróbować uruchomić je ręcznie), więc zapewne były za barierą. W przeciwległą ścianę wpuszczono metalowe szczeble prowadzące do góry. Poświeciłem tam i zobaczyłem nieduży właz w sklepieniu. Czyżby jakiś korytarz techniczny? Z braku innych opcji postanowiłem spróbować.
Szybko wspiąłem się po drabince i naparłem plecami na klapę, która wbrew głosowi mojego wewnętrznego pesymisty ustąpiła z cichym szurnięciem. Podciągnąłem się do góry i uderzyłem o coś głową. Przejście było tak niskie, że mogłem się w nim jedynie czołgać. Poczułem rosnącą klaustrofobię, ale wtedy implanty znów lekko zapulsowały ciepłem. Drzemiący w moim ciele cyfrak nie lubił chyba irracjonalnego strachu i ponownie dał o sobie znać, tym razem na szczęście w bardzo subtelny sposób. Trochę spokojniejszy wpełzłem do tunelu. Biegły tu jakieś kable, przejście wyglądało jak fragment korytarza inspekcyjnego, o którym (na moje szczęście) ktoś zapomniał i pozostawił otwarty. Kilkanaście sekund pełzania w ciasnocie na brzuchu ciągnęło się niemiłosiernie. Wreszcie dotarłem do drugiego włazu, odsunąłem go i spojrzałem w dół.
Wchodziłem na niebezpieczny teren. Bocznica kolejowa systemu metra była używana, mogłem tu natknąć się na ludzi oraz kamery, a unikanie wykrycia było koniecznością. Na szczęście w miejscu, gdzie miałem zejść, panowały ciemności. Nie zapalałem latarki, tylko wymacałem pierwszy szczebel. Niestety, w wąskim tunelu nie było się jak odwrócić, więc czekało mnie zejście głową w dół. Wysunąłem się ostrożnie, stopniowo opierając ciężar ciała na rękach. Kiedy w połowie byłem już na zewnątrz, poczułem, że spadam. Na szczęście zdołałem wykorzystać grawitację i obrócić się, unikając upadku. Zasunąłem za sobą klapę, cicho zszedłem z drabinki, przypadłem do ściany i rozejrzałem się wokół. Kanał zakończony grodzią znajdował się w odległym końcu podziemnej bocznicy. Samo torowisko było oświetlone, ale tutaj skrywał mnie mrok. Niestety, na tym kończyły się dobre wiadomości. Wypatrzyłem co najmniej czterech pracujących tu robotników. Kręcili się po torach, coś przy nich majstrując. Istniała spora szansa, że zauważą otwarcie bariery, ale niewiele mogłem z tym zrobić. Należało się za to upewnić, że wrota pozostaną otwarte.
Odczekałem chwilę, aż kolejarze odejdą kawałek, i przystąpiłem do pracy. Terminal po tej stronie wyglądał na cały, ale z jakiegoś powodu nie działał. Stuknąłem w kilka klawiszy, niestety, ekran pozostał ciemny. Brak możliwości użycia karty Garta nieco komplikował sprawę, niemniej nie zamierzałem się jeszcze poddawać. Podważyłem obudowę klawiatury i obejrzałem elektronikę. Urządzonko miało tylko jedną funkcję, więc jego budowa nie była zbyt skomplikowana. Szybko znalazłem przyczynę problemu: zimny lut w układzie zasilania. Mogłem to naprawić i złamać kod, ale skoro już dobrałem się do wnętrzności, zastosowałem inną metodę. Rozkruszyłem paznokciem utlenioną cynę i oczyściłem uwolniony kabelek. Odnalazłem zworkę przywracającą ustawienia fabryczne, po czym przywróciłem zasilanie, przytrzymując przewód w punkcie. Drugą ręką wpisałem kod, jaki dostaje na start każde urządzenie wyprodukowane lub naprawione przez korporację: 737835, czyli „RepTek” na numerycznej klawiaturze. Ekran ożył (stałem tak, żeby zasłaniać jego blask przed wzrokiem robotników) i wyświetlił menu. Szybko obejrzałem się za siebie, sprawdzając, czy moja obecność nadal pozostaje tajemnicą. Wybrałem opcję otwarcia bariery i odruchowo zacisnąłem zęby, klikając potwierdzenie. Siłowniki ożyły z cichym stęknięciem zastanych mechanizmów. Gródź drgnęła sekundę później, uniosła się ruda mgiełka rdzy, zaskrzypiały masywne zawiasy. Wrota otwierały się rozpaczliwie powoli, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Musiały chyba trochę opaść, bo szurały o betonową podłogę. Stałem, trzymając ten cholerny kabelek, i patrzyłem to na powiększający się prześwit, to znów na robotników. Rumor w ciemnym kącie oczywiście zwrócił ich uwagę. W polu widzenia miałem dwóch: jeden wyraźnie grubszy od drugiego, ledwo mieścił się w odblaskowej kamizelce. Byli zbyt daleko, żeby mnie zobaczyć, ale tęższy wymachiwał latarką w moją stronę i żywo gestykulował do kolegi. Płynęły kolejne sekundy, szczelina między wrotami powiększała się z hałasem. Grubas nareszcie przekonał współpracownika i ruszyli w moją stronę. W siłownikach znów coś stęknęło – na myśl, że mogą się zatrzymać, w żołądku poczułem bryłę lodu. Na szczęście nic takiego się nie stało, a nawet miałem wrażenie, że drzwi suną nieco szybciej. Kolejarze byli już w połowie drogi. Wyższy potknął się o coś, z tej odległości pewnie mógłbym już usłyszeć jego przekleństwo, gdyby nie hurgotanie grodzi. Jeszcze chwila i będą mogli mnie zobaczyć, jeśli dobrze skierują snop światła latarki. Nie mogłem już dłużej czekać, lecz wbrew zdrowemu rozsądkowi zwlekałem kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, bo gródź naprawdę otwierała się szybciej, a robotnicy nie przyspieszali. Wreszcie uznałem, że luka między wrotami jest wystarczająco duża, a moje szczęście na wyczerpaniu. Puściłem kabelek, ekran zgasł, stalowe skrzydła zamarły w miejscu. Zapadła nagła cisza. Docisnąłem obudowę, z kliknięciem zaskoczyła na miejsce. Zmusiłem się, żeby nie biec, bo mógłbym narobić hałasu, i szybkim krokiem ruszyłem w kierunku, z którego przyszedłem. Szedłem w kompletnej ciemności, nie chcąc, żeby zdradził mnie blask latarki.