– Stabilizuj go! – drze się rzeźnik, gdy wstrząsają mną gwałtowne dreszcze. – Już!
Phin doskakuje do mojego łóżka ze strzykawką, pod czaszką rozlega się wściekły ryk. Nie wiem już, czy to ja krzyczę, czy coś we mnie. Krępujący prawy nadgarstek pas pęka, suchy trzask kości wywołuje eksplozję gniewu. Sanitariusz zamiera na ułamek sekundy, trafiam go uwolnioną ręką. Pada do tyłu, uderzając głową o wózek ze sprzętem.
Cyfrowe menu przed moimi oczami znika, w głowie szaleje rogaty stwór. Nie mam pojęcia, skąd się tam wziął, moje myśli gasną, zastąpione jego gniewem. Korzystając z połączenia, przeskakuje na Due, oczy sawanta rozszerzają się gwałtownie, twarz wykrzywia mu grymas przerażenia. Kabel gorączkowo klepie w klawiaturę, ale właśnie wtedy cyfrak wyrywa się na wolność. Nie bawi się w przyjmowanie kształtu, w postaci migoczącej zielonkawej chmury danych wypływa z wszystkich sześciu portów Due. Zamiast szukać złącza, atakuje rzeźnika wprost przez sztuczną soczewkę. Kabel wrzeszczy i łapie się za tkwiący w oku implant. Przez ciągnące się w nieskończoność kilka sekund trwa tak, ściskając wystający z kości policzkowej metal, po czym gwałtownym ruchem wyrywa go z ciała. Krew bryzga wokół, soczewka gaśnie i z cichym brzęknięciem upada na podłogę. Rzeźnik stoi jeszcze chwilę, dygocząc, w końcu pada na ziemię twarzą w dół. Wokół jego głowy powiększa się plama krwi, ostro kontrastująca z bielą kafelków.
– Co tu się... – Grabson, który właśnie wszedł do sali, urywa w pół zdania, patrząc na panujący tu chaos.
Widzi, że mam wolną rękę, i rusza w moim kierunku, lecz cyfrak już go wyczuł. Nie wiem, skąd mam tę świadomość – zupełnie jakby nawet po opuszczeniu mojego ciała zostawił w nim cząstkę swojego obcego ja. Z jednego z portów Kabla wylewa się zielona mgła, ale ochroniarz jej nie widzi. Inaczej odwróciłby się i rzucił do ucieczki, zamiast tego robi kolejny krok w moją stronę. Gdy stwór oplata jego metalową rękę, Grabson zamiera, na jego twarzy neandertalczyka maluje się zdziwienie. Implant ożywa własnym życiem, nadgarstek kręci się, pięść zaciska się i rozwiera z chrzęstem sztucznych stawów. Nagle stalowa piącha wali go prosto w nos, raz, potem drugi i trzeci. Szok na zakrwawionej twarzy goryla wygląda groteskowo, kolejne ciosy powalają mężczyznę na ziemię. Tracę go z oczu, ale słyszę, jak cyfrak tłucze coraz szybciej, trzask łamanych kości czaszki przechodzi w obrzydliwe mlaskanie. W końcu stuknięcie metalu o posadzkę oznajmia koniec walki. Ciało leżącego obok Due wypręża się na chwilę, gdy zielony obłok wnika przez port przy szyi. Mutant odwraca do mnie głowę, jego usta rozciągają się w uśmiechu, choć z oczu lecą łzy. Twarz tężeje, nasze połączenie kończy się, czuję, jak gaśnie jego jaźń, ostatnim wrażeniem jest ulga. Przed oczami widzę zieloną poświatę i wiem już, że cyfrak wrócił do mojego systemu. Próbuję unieść się na łóżku, lecz wyczerpany tracę przytomność.
W podziemnej klinice śmierdziało krwią i przypaloną izolacją. Gdzieś z boku ktoś jęczał głucho, a może to byłem ja? Złamany nadgarstek pulsował tępym bólem, głowa łupała w rytm ociężałego pulsu. Otworzyłem oczy i natychmiast zamknąłem, gdy szpikulec ostrego światła lampy operacyjnej wbił się głęboko w mój mózg. Leżałem, czując chłód metalowego stołu, i zbierałem siły. Wiedziałem, że gdzieś we mnie czai się cyfrak. Choć to przecież niemożliwe, był tam, ukryty. Nie czułem teraz jego obecności, ale przecież go widziałem. Wolałem się nad tym zbyt długo nie zastanawiać, z obawy, że zwariuję. Zacznę krzyczeć i nie będę w stanie przestać, aż w końcu ktoś podetnie mi struny głosowe, jak temu martwemu biedakowi obok.
Nie wiem, ile czasu minęło, zanim uznałem, że dam radę wstać. Powoli rozchyliłem powieki i rozejrzałem się wokół. Sala operacyjna była nienaturalnie cicha, rzadkie piknięcia komputerów tylko to podkreślały. Zalana blaskiem, który sprawiał, że krew zastygająca na białych kaflach zdawała się prawie czarna. Wolną rękę uniosłem do oczu, spuchnięty nadgarstek nabierał lekko sinawej barwy. Sięgnąłem do pasów krępujących lewą dłoń. Dotknięcie ich zaowocowało eksplozją cierpienia, które wyrwało z moich ust coś pomiędzy jękiem a szlochem. Zacisnąłem zęby i ignorowałem gorące łzy spływające po policzkach. Po kilku okupionych bólem próbach udało mi się wreszcie rozpiąć klamrę. Usiadłem na łóżku i zdrową ręką uwolniłem nogi. Wstałem, zachwiałem się niebezpiecznie i odruchowo złapałem najbliższego wózka, żeby zachować równowagę. Niestety, prawą, uszkodzoną ręką. Poczułem, jak przestawione kości trą o siebie, nagły spazm powalił mnie na podłogę. Kilka minut podziwiałem okolicę z poziomej perspektywy, z trudem łapiąc oddech. Zimna glazura przyjemnie chłodziła rozpalony policzek. Patrzyłem na nieruchome ciało Kabla i zastanawiałem się, jak jedno proste zlecenie mogło pójść tak tragicznie.
W końcu udało mi się podnieść na kolana i wstać. W głowie wciąż lekko wirowało, ale chyba mogłem chodzić. Musiałem się stąd zbierać, w miarę możności jak najszybciej. Przekraczając ciała, odnalazłem swoje ciuchy, wyszedłem do przedsionka i zabrałem z szafy orła i pokrytą wolframem pałkę. Wiedziałem, że w tym stanie nie mam szans, żeby skutecznie użyć broni, ale nie zamierzałem jej tu zostawić. Już miałem ruszać do tunelu i uciekać z kliniki, gdy nagła myśl zatrzymała mnie w pół kroku.
Zabezpieczenie. Pierdolony Kabel i jego „że tak powiem” zabezpieczenie. Wgrał mi je razem z nowym interfejsem, siedziało we mnie. Zakodowana cicha śmierć, czekająca na aktywację. Teraz rzeźnik nie mógł go wprawdzie uruchomić, bo był zbyt zajęty stygnięciem na podłodze, ale pozostawał jeszcze warunek czasowy. Wściekłość zapłonęła we mnie jasnym płomieniem. W gwałtownym odruchu miałem ochotę wyrwać z ciała te wszystkie porty, kable i implanty. Ciągnąć nanoprzewody, aż wydrę je wszystkie, razem z trującym kodem, cyfrakiem i co tam jeszcze siedziało.
Zacisnąłem pięści, ból złamanego nadgarstka pomógł mi się opanować. Wróciłem do kliniki i zacząłem się rozglądać. Potrzebowałem dysków, na których Kabel mógł zapisać kod zabezpieczenia. W domu spróbuję je rozszyfrować i pozbyć się tego pożegnalnego prezentu.
Najpierw jednak musiałem zrobić coś ze złamaną ręką. Przetrząsnąłem szafkę z lekami, a wynik tych poszukiwań nieco mnie zaskoczył. Oryginalne syntetyczne środki z oznaczeniami kliniki implantologicznej RepTeku. Przeciwbólowe, ale także ułatwiające przyjęcie wszczepu, zapobiegające odrzuceniu implantów przez organizm, przynajmniej jeśli wierzyć napisom na etykietach. Zgarnąłem do kieszeni kilka fiolek i pudełek, szklane ampułki zagrzechotały cicho. Niezdarnie, pomagając sobie zębami, rozerwałem opakowanie ze strzykawką, wybrałem silny lek przeciwbólowy i nabrałem dawkę. Po chwili namysłu dociągnąłem jeszcze trochę mętnego płynu, naklejka na fiolce głosiła, że to jakiś pobudzacz. Wstrzyknąłem sobie tę mieszankę w żyłę na prawej ręce – musiałem kłuć się trzy razy, zanim trafiłem. Ból zelżał błyskawicznie, zamieniając się w dyskomfort, w głowie nieco mi pojaśniało. Wyjdę z tego, dam radę. Przeszukałem jeszcze kilka szuflad i znalazłem opaskę na przedramię. Zaciskowy bandaż powinien usztywnić mi rękę na tyle, żebym nie urażał jej przy każdym ruchu. Lepsze to niż nic.
Znalazłem nieduży plecak, zacząłem wrzucać do niego wyciągnięte z komputerów nośniki. Brałem wszystko jak leci ze sprzętu, który wyglądał na częściej używany.
Zaszedłem do pomieszczenia, w którym leżał Ene. Sawant był świadomy, wodził za mną oczami, gdy chodziłem po pokoju. Bezgłośnie poruszał ustami, na monitorze, do którego był podłączony, wolno płynęły zakodowane dane. Spojrzałem na jego bezwłose ciało, wyglądające jak u nieforemnego dziecka, trochę za dużą głowę i wyrażającą bezbrzeżny smutek twarz. Wiedziałem, że nie mogę go tak zostawić. Wróciłem do szafki z lekami, znalazłem niedużą buteleczkę opatrzoną lakoniczną informacją. Inmorbit, środek do eutanazji. Nabrałem pełną strzykawkę płynu. Gdy zbliżyłem się z nią do Ene, mutant uśmiechnął się smutno.