Powietrze wokół mnie nagle gęstnieje, trzeszcząc wyładowaniami statycznymi. Lufa działa rozjarza się elektrycznym błękitem i posyła lśniącą kulę w kierunku Muru. Pod przednim kołem transportera coś eksploduje, wyrywając je z osi. Pojazd osiada gwałtownie, szoruje bokiem i uderza o skałkę. Gwałtowna utrata prędkości odrywa mnie od pancerza, wyrzucając w powietrze. Lecę, koziołkując, i padam plecami na piasek, uderzenie wyciska mi powietrze z płuc. Leżę, starając się zaczerpnąć tchu, podziwiam nocne niebo prześwitujące przez obłoki kurzu. W końcu udaje mi się odetchnąć, siadam, dysząc spazmatycznie. Uświadamiam sobie, że nie słyszę już strzałów, impuls musiał trafić w cel.
– Kurwa, nie ruszymy! – krzyczy do mnie mechanik, wychylający się z bocznego włazu. – Muszę hydraulicznie podnieść przednią oś, inaczej zadziała jak pług! To potrwa z dziesięć minut, część systemów mam niesprawnych!
– Nie mamy tyle czasu! Gdzie dokładnie jest ten terminal?! – przekrzykuję szum wiatru.
– Jakieś dwa kilometry! – Pokazuje ręką konkretny punkt Muru. – Co chcesz zrobić?!
– Ulep, kurwa, lepiej, żebyście po mnie przyjechali! – krzyczę, puszczając się biegiem.
Zalewa mnie kolejna fala adrenaliny, wiem dokładnie, co muszę zrobić. Świat wokół błyska elementami kodu, cyfrak pomaga mi sięgnąć do najgłębszych rezerw organizmu. Mózg to najsilniejszy organ, wspomagany cyfrowo jest nie do pokonania. Lecę coraz szybciej, krajobraz wokół zdaje się rozmywać, płuca płoną żywym ogniem. Mur rośnie w oczach. Sekundy płyną nieubłaganie. Jeśli nie zdążę i z Polis znów zaczną strzelać, będzie po mnie. Część świadomych myśli gaśnie przejęta przez cyfraka, teraz liczy się jedynie pęd i kod, z którego utkany jest świat.
Widzę już wnękę w barierze, a w niej archaiczny multiterminal. Dopadam go, nisza częściowo chroni mnie przed wiatrem. Monitor urządzenia jest porysowany, właściwie całkowicie matowy, ale wciąż działa. Dyszę ciężko, nogi mam jak z ołowiu. Opadam na kolana, na Murze znów grzmią strzały. Przez chwilę byli ślepi i nie wiedzą, gdzie jestem, zatem koncentrują ogień na transporterze.
Podciągam się do góry, wyjmuję z kieszeni przejściówkę i wpinam w osobisty port. Drugie złącze wciskam w gniazdko urządzenia. Jest zapchane piaskiem i zgrzyta, stawiając opór, ale w końcu zaskakuje.
Rzeczywistość wokół zmywa fala niesionego rykiem kodu. Czuję, jak wraz z cyfrakiem mknącym kablem do systemu opuszczają mnie siły. Ciało nie chce mnie słuchać, drżącą dłonią wyjmuję strzykawkę z kieszeni. Jęczę cicho, gdy wypada mi na piasek. Klękam, szukając jej po omacku. Sekundy ciągną się w nieskończoność, gdy balansuję na krawędzi utraty przytomności. Wreszcie odnajduję iniektor i gwałtownym ruchem wbijam go w udo. Odzyskuję wzrok, dźwigam się na nogi. Zamglony ekran terminala pokazuje pasek postępu zatytułowany „Aktualizacja ostateczna”. Cyfrak musiał złamać zabezpieczenia, zatem wszystko idzie zgodnie z planem. Drżę na całym ciele.
Przejściówka głośno piszczy i błyska czerwoną diodą. Czuję dziwny napór na port, wzmaga się z każdą sekundą. Cyfrak próbuje wrócić do mojej instalacji, w polu widzenia znów pojawiają się zielonkawe znaki. Walczę z całych sił, ale wyczerpany organizm powoli się poddaje. Ciche pstryknięcie, smużka dymu unosi się ze zgrubienia. Pasek postępu osiąga sto procent. Ostatnie, co widzę, to jarzący się na monitorze terminala komunikat:
OPERATYWNOŚĆ POWRÓCI. OCZEKUJ
Ciemność przeszła w świt, później w palący słońcem dzień. Wnęka w Murze dawała nieco cienia, ale i tak czułem się jak na patelni. Leżałem niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, niczym bot z uszkodzonym modułem głównego motywatora. Traciłem, to znów odzyskiwałem przytomność, majaki ukazywały dziwaczne obrazy. Nastała ciemność, po niej znów chyba dzień.
Głowę mam lekko uniesioną, ktoś ciągnie mnie, trzymając za ręce. Widzę swoje pięty żłobiące w piasku dwie równoległe, płytkie koleiny.
– Ciężki z ciebie jebaniec, wiesz o tym? – rozlega się gdzieś za mną.
Koniec tomu pierwszego
Choć na takiej głębokości poniżej poziomu Groom Lake nie dawało się precyzyjnie określić kierunku, Donald Stephenson wiedział, że tunel prowadzi na południowy zachód. Wagon ciągnięty przez elektryczną lokomotywę dowiózł go aż tutaj po torach biegnących środkiem korytarza. Przed wielu laty tą samą trasą do wielkich stalowych drzwi, pod którymi teraz stał, transportowano zupełnie inny towar. Dwie szczeliny u podstawy wrót pasowały do szyn znikających po drugiej stronie.
Don podniósł wyżej kołnierz wojskowej kurtki i przeszedł na prawo, do mniejszych drzwi przeznaczonych dla personelu. Przystanął, by przesunąć kartę przez czytnik. Przejście otworzyło się z cichym świstem wyrównującego się ciśnienia.
Nagły dreszcz kazał mu obejrzeć się przez ramię. Ujrzał długi, pusty tunel znikający za lekkim zakrętem w lewo. Jedyne towarzystwo stanowił cichy szum jarzeniówek umieszczonych wysoko na suficie.
Wzruszył ramionami, by pozbyć się ciarek z karku. Zupełnie jakby ktoś przeszedł po jego grobie. Chryste, ależ był dziś nerwowy.
Szczęśliwego Dnia Dziękczynienia, pomyślał.
Znajdował się sam w przestronnym pomieszczeniu, jak zresztą często o tej porze nocy, zwłaszcza w ważne święta. Choć Don nie potrafił tego zrozumieć, przypuszczał, że możliwość pracy nad obiektem utraciła już powab nowości dla zespołu naukowców, którzy grzebali i majstrowali przy jego powłoce od kilku dziesięcioleci, nie osiągając żadnych postępów pozwalających rozwikłać jego wewnętrzne tajemnice.
Zajmował znaczną powierzchnię środkowej części pomieszczenia i otaczała go pajęczyna aluminiowych rusztowań, stanowiących kładki dla naukowców oraz robotników, a także stelaż dla instrumentów elektronicznych przyklejonych do skóry obiektu niczym pąkle do dawnych statków wielorybniczych.
Nawet teraz, tyle lat od tamtego dnia pod koniec marca 1948 roku w pobliżu Aztec w stanie Nowy Meksyk, kiedy to miejscowi trafili na ślady katastrofy okrętu kosmicznego, jedynie kilkadziesiąt osób wiedziało bez cienia wątpliwości, że mieszkańcy Aztec mieli słuszność. Jak na ironię, nadmierne zainteresowanie mediów, wywołane rok wcześniej za sprawą incydentu w Roswell, ułatwiło zatuszowanie wydarzeń w Aztec. Zanim dziennikarze przybyli w okolicę Farmington, by przeprowadzić szczegółowe śledztwo, podłożono już wystarczającą liczbę fałszywych oraz wykluczających się nawzajem dowodów, by zagwarantować, że świadectwa miejscowych staną się zupełnie bezwartościowe.
Idąc w stronę rusztowania, Don przyglądał się okrętowi. Okazywał się zdumiewający w każdym możliwym aspekcie. Pierwotna ekipa badawcza stwierdziła na pierwszy rzut oka, że kraksa pojazdu została spowodowana jakąś wewnętrzną usterką, lecz to założenie wkrótce ustąpiło pola znacznie bardziej niepokojącemu wnioskowi.
Po pierwsze, obiekt próbował ukryć się po katastrofie, nakładając na siebie jakieś elektrooptyczne maskowanie zakłócające, dzięki któremu trudniej było go ujrzeć. Gładki, wydłużony kształt okrętu pojawiał się w polu widzenia i znikał z niego, jeśli nie stało się bezpośrednio obok. Przynajmniej ta część systemów pokładowych wciąż działała.
Po drugie i jeszcze bardziej zatrważające, pojazd był uszkodzony. Choć kadłub nie został przebity, jakaś siła sprawiła, że w kilku miejscach utworzyły się na nim pęcherze i nierówności. W wyniku prób ustalono, że powodem nie było uderzenie o powierzchnię Ziemi.
Na podstawie dowodów opracowano obowiązującą obecnie teorię, że właśnie źródło uszkodzeń w jakiś sposób doprowadziło do katastrofy.