Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nabrałem przekonania, że jednak umrę. Załatwi mnie RepTek, Link, cyfrak lub zabezpieczenie wgrane przez Kabla. Mogłem szarpać się i kombinować, ale nie podnosiło to znacząco moich szans.

Z ponurej zadumy wyrwało mnie stłumione kaszlnięcie. Gart siedział sam przy stanowisku komputerowym, sącząc synt-whisky. Na uszach miał słuchawki, wpatrzony w ekran nie zwracał na mnie uwagi.

Jego długie palce zatańczyły po klawiaturze. Chłopak pracował szybko, choć widziałem wyraźnie, że oszczędza złamaną rękę. Na ekranie zamigotały wykresy, kilka tabel, wreszcie kopia jakiegoś maila.

– „Aktualizacja 2.0”? Co to właściwie jest? – zapytałem, gdy skończyłem lekturę.

– Wyobraź sobie aktualizację osobistego softu. Obowiązkową, przesyłaną do każdego, kto połączy się z siecią. Tyle że tym razem nie chodzi o reklamy czy nowy interfejs, ale o całkowitą kontrolę.

– Korporacja już ma całkowitą kontrolę, w końcu to jej Miasto – próbowałem ironizować, choć zaczynałem się domyślać, o czym mówił skrzypek.

– Nad wszczepami. Zamienią ludzi w bezwolnych niewolników – powiedział i upił łyk alkoholu.

– Przecież to bez sensu. Kolejna teoria spiskowa.

Nie wierzyłem mu, nie chciałem. Taki scenariusz napawał mnie lękiem. Szczególnie teraz, gdy na własnej skórze przekonałem się, że takie przejęcie implantów jest możliwe.

– Zresztą co mieliby na tym zyskać? Przecież i tak musimy żyć w ich mieście, płacić im za wszystko. Czego jeszcze mogliby chcieć?

– Większej władzy, to przecież oczywiste. – Gart kolejny raz wzruszył ramionami. – Zysków. Pomyśl tylko, sterujesz każdym krokiem ludzi. Decydujesz, kiedy mają spać, pracować, jeść...

Pokręciłem głową, wszystko to wydawało się mocno naciągane. RepTek nie był święty, ale perspektywa zamiany ludzi w pozbawione woli zombie była zbyt przerażająca, nawet jak na korporację. Nie bardzo widziałem też cel takiej manipulacji. W końcu i tak wszyscy byliśmy uzależnieni i kontrolowani przez władającą Miastem firmę.

– Masz konkretniejsze dowody? Jeden mail to trochę mało.

– Raczej poszlaki. Cały czas szukam, podsłuchuję... Oż kurwa!

Na ekranie błysnęły czerwienią litery układające się w napis „pilny raport meteo”.

– Wewnętrzny raport meteorologiczny, coś się kroi... – Gart stuknął palcami w klawiaturę. – Burza.

 

Cyfrak - img_11

Cyfrak - img_12
Pojebało ich wszystkich. – Tak Sidth skwitował sytuację w Mieście, po tym jak RepTek ogłosił, że zbliża się burza. – Zwykła zawieja, a wszyscy biegają, jakby świat miał się skończyć.

– Nie wiedzą, że skończył się już dawno? – Nikthi próbowała zażartować, ale wyszło to dość blado.

Wbrew temu, co mówił Sidth, burza stanowiła poważny problem. Co jakiś czas gdzieś znad Pustyni przyplątywała się taka pogodowa anomalia. Różnice ciśnień, powietrze unoszące się gwałtownie nad rozpalonym piaskiem czy cholera wie co jeszcze wywoływało silny wiatr, niosący w powietrzu całe wydmy pyłu. Wicher uderzał z ogromną siłą, zdolną zwalić człowieka z nóg i porwać w górę jak foliową torbę. Kiedy nadchodził samum, życie w Mieście praktycznie zamierało. Ludzie nie wychodzili z domów, zamykali na głucho okiennice, a na ulicach opętańczo wył wiatr. Mogło to trwać nawet kilka dni, podczas których Polis nie przypominało już jak co dzień oblężonej twierdzy w morzu piachu, ale wymarłą ruinę powoli pochłanianą przez Pustynię. Potem zawierucha kończyła się, a służby sprzątające jeszcze przez parę tygodni starały się doprowadzić metropolię do stanu używalności, zwożąc ciężarówkami piach do śluzy w Murze, przez którą wyrzucano go z powrotem na Pustynię. Zapchane zraszarki w końcu odtykano i powoli wszystko wracało do normy. Oczywiście fataliści twierdzili, że kiedyś taka burza ostatecznie zasypie RepTek Polis, grzebiąc nas pod wydmami. Pozostawała jedynie nadzieja, że tym razem skończy się na sprzątaniu.

– RepTek podaje, że mamy cztery godziny – powiedział Sidth, kładąc na stole kilka komputerowych podzespołów. – Czyli realnie niecałe pięć.

– Oczywiście wiedzieli o tym znacznie wcześniej. Nie ogłaszali w nocy, żeby uniknąć zamieszania. Przyniosłeś wszystko? – Wirion zaczął przeglądać części.

– Nawet więcej. – Haker mrugnął porozumiewawczo do kumpla. – Przyda ci się? – Wskazał na coś wyglądającego jak dwa duże procesory połączone dziwacznym radiatorem. – Moim zdaniem w sam raz do tego małego projektu, przy którym grzebiesz.

Szaman zapewne domyśla się, gdzie jestem, więc niewykluczone, że swoją wiedzą podzieli się z Linkiem. Trzeba szybko coś wymyślić albo zmienić kryjówkę. Burza była mi w tym wypadku na rękę. W zamieszaniu przed nią raczej nie będą mnie szukać. W chaosie, który zapanuje potem, będzie mi też łatwiej się przemieszczać. Część kamer na ulicach na pewno padnie, inne będą wymagały wymian porysowanych obiektywów albo chociaż czyszczenia. Korporacja, zajęta czym innym, przymknie swoje czujne oczy, zwiększając moje szanse na uniknięcie gangsterów, przynajmniej dopóki nie wymyślę, co dalej. Oczywiście to był optymistyczny wariant, zakładający, że do tego czasu nie wykończy mnie mój prywatny cyfrak albo zabezpieczenie Kabla.

– Skoro mam tu siedzieć parę dni, idę się przewietrzyć – oznajmiła Nikthi, wstając od stołu.

– Zazdroszczę – mruknąłem, bo zaczynałem już odczuwać lekką klaustrofobię.

– Chodź ze mną. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Kontrolujemy monitoring wokół kwatery, żeby nikogo nie zaciekawiło, po co kręcimy się przy piwnicach opuszczonego budynku. Patroli nie powinno być w okolicy, są zajęci pilnowaniem porządku przed burzą, bliżej centrum.

Słońce w pierwszej chwili poraziło moje przyzwyczajone do piwnicznego półmroku oczy. Zmrużyłem je i ruszyłem za Nikthi na drugą stronę ulicy. Wokół było pusto i cicho. Mało kto mieszkał w tej dzielnicy, a wszyscy byli skupieni na przygotowaniach do nadciągającej wichury.

Już teraz wiatr wydawał mi się nieco silniejszy, ale mogła to być jedynie autosugestia. Drobiny piasku przewalały się po jezdni, zamierały na chwilę wzdłuż krawężników, by zaraz kontynuować swoją wędrówkę. Rozgrzane powietrze pachniało gorącym krzemem i czymś jeszcze, jakby ozonem. Gwałtowniejszy podmuch podniósł tuman kurzu i walające się gdzieniegdzie śmieci, rzucił nimi wzdłuż ulicy.

Dziewczyna usiadła na zacienionych schodkach prowadzących do jednej z kamienic, poszedłem w jej ślady. Wiatr zadął mocniej, rzucając nam w twarze drobiny piachu, po jezdni z hurgotem przejechał kawałek pordzewiałej blachy. W oddali rozległ się ponury pomruk gromu, niosący się znad wydm otaczających Miasto. Zaczynałem mieć wątpliwości, czy meteorolodzy RepTeku poprawnie ocenili prędkość burzy.

Sidth stanął na schodkach prowadzących do kwatery DTeku, osłonił oczy przed słońcem i wiatrem, rozejrzał się. Dostrzegł nas nieopodal, zamachał gwałtownie rękami.

– Nikthi! – starał się przekrzyczeć wyjący wiatr. – Enklawa nadaje!

Zdziwiony spojrzałem na dziewczynę, ale ona już zrywała się na nogi.

I dokładnie w tej chwili zza zakrętu wypada czarna terenówka. Opony piszczą, samochód traci przyczepność na pokrytym piachem asfalcie, lecz błyskawicznie ją odzyskuje. Pędzi w naszą stronę, jest niecałą przecznicę stąd. Nikthi odwraca się i zamiera zaskoczona, ruszam biegiem, zgarniając ją ze sobą.

W Polis autami jeżdżą tylko bogacze, politycy i gangsterzy – zresztą to często synonimy. Pierwsi i drudzy siedzą teraz w dobrze zaopatrzonych bunkrach, więc przybyli po mnie ludzie Linka.

Dopadamy zejścia do piwnicy, niemal taranując osłupiałego Sidtha. SUV z poślizgiem hamuje obok. Popycham przed sobą dziewczynę i hakera, wbiegamy do zawalonego korytarzyka. Na szczęście chłopak nie zamknął sekretnego przejścia. Rzucam szybkie spojrzenie za siebie, z samochodu wysypuje się właśnie trzech ludzi. Prowadzi ich Hardy, z którym miałem już kiedyś do czynienia. Link wykorzystuje go do poważnych zadań, a to oznacza, że naprawdę chcą mnie dorwać. Ostatni przebiegam przez drzwi, które zamykają się za mną z sykiem powietrza wypełniającego kompresory. Sekundę później w ścianę łomoczą już gangsterzy, zdążyliśmy w ostatniej chwili.

39
{"b":"933176","o":1}