Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Minąłem kilkuosobową ekipę robotników ładujących łopatami piach na niedużą ciężarówkę. Jeśli dobrze się nad tym zastanowić, ich trud był zupełnie bezsensowny. Oczyszczą ulice, pył wysypią za Mur, a wiejące znad Pustyni wiatry zniweczą ich wysiłek. Równie dobrze mogli dać sobie spokój i pozwolić, żeby czas pogrzebał nas żywcem. Równie dobrze ja mogłem nie narażać się na bardziej bolesną śmierć, skoro i tak szanse przeżycia miałem mizerne. Tyle że ja miałem Nikthi, więc było dla kogo się sprężać. Dla niej postanowiłem doprowadzić wszystko do końca, starając się jednocześnie, żeby nie był to mój koniec.

Link musiał czuć się pewnie, bo przed blokiem nie widziałem nikogo, kto wyglądałby na jego obstawę. Chwilę zastanawiałem się, ilu ludzi mógł wziąć ze sobą, po czym uznałem, że to bez znaczenia. Co ma być, to będzie.

Wymacałem w kieszeni wtyczkę. Podwinąłem rękawy, odsłaniając legalny port, do którego pasowała, i wziąłem głęboki wdech. Po tym, co zamierzałem zrobić, nie było już odwrotu.

Pchnąłem drzwi i wszedłem na klatkę schodową. To właśnie tutaj po raz pierwszy zobaczyłem Nikthi. Byłem wtedy pod lekkim wpływem cyfrowego relaksatora, zdawało mi się, że oplatają ją strzępy kodu. Wszystko to mogło równie dobrze wydarzyć się w poprzednim życiu.

Wsunąłem speedersa do połowy w złącze. Dokładnie na tyle, żeby go nie aktywować, ale też żeby nie wypadł. Zsunąłem rękaw.

Przed drzwiami szamana również nie było obstawy, więc wszystko miało rozegrać się w środku. To znacząco ułatwiało sprawę. Kulturalnie zapukałem.

– Jesteś, dobrze. – Pierwszym, na co zwróciłem uwagę, było podbite oko Wiz.una. Najwyraźniej negocjacje z gangsterem nie przebiegły do końca pokojowo. – Wchodź, czekają na ciebie.

W salonie szamana w otoczeniu tandetnych dekoracji siedział Link. Nie miałem okazji poznać go wcześniej, lecz od razu wiedziałem, że to on. Rozbawiło mnie to, w jak idiotyczny sposób nie pasował do pokrytego wzorzystą narzutą fotela, na którym siedział. Powstrzymałem się jednak od komentarza, ponieważ resztę pokoju niemal w całości wypełniali trzej rośli ochroniarze. Rosłe chłopy, chyba łatwiej byłoby ich przeskoczyć, niż obejść. W ręku jednego z nich zauważyłem pistolet.

Sam gangster nie wyglądał na zbira, raczej na jakiegoś managera wyższego szczebla, zresztą w przypadku korporacji to chyba żadna różnica. Ubrany był w eleganckie spodnie i grafitową marynarkę. Miał pewną minę człowieka przyzwyczajonego do tego, że zawsze dostaje, czego chce, i jest przekonany, że tym razem będzie tak samo. Patrzył na mnie chłodno, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.

– Masz coś, co należy do mnie – powiedział zamiast powitania i wykonał niewielki gest ręką.

Jeden z goryli ruszył w moją stronę, chyba z zamiarem przeszukania. Zdałem sobie sprawę, że to już, i właśnie wtedy spłynął na mnie spokój.

Cofam się pół kroku, jednocześnie łapiąc prawą ręką za lewe przedramię. Speeders wskakuje w legalny port ze słyszalnym tylko dla mnie kliknięciem. Impuls leci do mózgu, zalewa mnie fala nagłego gorąca. Jednocześnie przed oczami rozbłyskuje kod, cyfrak ryczy wewnątrz czaszki. Bardziej czuję, niż widzę, jak porywa program cyfrowego narkotyku, wchłania go i zmienia. Świadomie spuszczam ze smyczy mojego symbionta, pozwalając mu przejąć kontrolę. Zielone linie kodu zalewają pole widzenia, pulsując i zmieniając się w obłąkańczym tempie, przez ciało przepływa rzeka ognia.

Nie ma czasu sięgać po orła, ochroniarz jest zbyt blisko. Wyrzucam rękę do przodu, łapię goryla za nadgarstek i błyskawicznym ruchem odwracam. Wszystko wokół nieruchomieje, czas zdaje się zamierać, choć wiem, że to nie on zwolnił, lecz ja przyspieszyłem. Kopię gangstera pod kolano, powalając na ziemię. Łapię za głowę i przekręcam brutalnie, rozlega się obrzydliwy trzask pękającego kręgosłupa. Link jak na zwolnionym filmie próbuje poderwać się z fotela, jego pozostali ludzie zaraz doskoczą do mnie. Wyrywam z kabury chromowanego desert eagle’a. Świat jest w tej chwili utkany z kodu, rzeczywistość tylko obrysowana ciągami znaków. Nie widzę już mieszkania i ludzi, tylko jakby symulację czy program. Stojący po lewej bandyta unosi broń, lecz jest o wiele za wolny. Orzeł grzmi w moich rękach, oddaję trzy strzały niemal jednocześnie, zanim ktokolwiek zdąży zareagować. Siła pocisków wystrzelonych z bliska odrzuca goryli do tyłu, ciskając nimi o ścianę, a samego Linka ze zdziwioną miną ponownie sadza na fotelu. Przenoszę cel na zaskoczonego szamana i całym wysiłkiem woli powstrzymuję się, żeby nie strzelić. Zaczynam dygotać, speeders przepala się, wyeksploatowany przez szalejącego cyfraka. Upuszczam pistolet i opadam na kolana. Podpieram się rękami, ale wiem już, że przesadziłem. Ciało wpada w coraz silniejsze drgawki, z ust leci mi potok śliny. Walę się na podłogę wstrząsany konwulsjami, ostatnim, co widzę, jest upadający obok trup gangstera z przetrąconym karkiem.

Cyfrak - img_7

Świat jest kodem. Dopiero teraz to zrozumiałem. Tekstura i faktura. Czas i przestrzeń. Komendy, znaczniki, zera i jedynki. Rzeczywistość to trójwymiarowy program stale realizujący się, lecz nigdy nie zrealizowany.

Wszystko wokół pulsowało zielenią. Linie poleceń tworzyły otoczenie, z grubsza przyjmując kształty pomieszczenia, w którym leżałem. Było w nim coś znajomego, ale nie potrafiłem go rozpoznać. Pewnie gdybym zdołał się połączyć, wczytał ten kod, uruchomił translację... Może wtedy mógłbym...

– Neth! – Pochylający się nade mną stwór też był programem, tyle że zupełnie niezrozumiałym. Oplatająca go siatka zielonych cyfr i znaków nie miała sensu, już na pierwszy rzut oka zawierała zbyt wiele sprzeczności. – Neth, ocknij się, kurwa! – Wektory mojego położenia drgały, jakby ktoś nimi potrząsał, wraz z nimi podskakiwał fragment programu, który dostrzegałem. – Ja pierdolę, Neth, kurwa, co z tobą?!

W polu widzenia pojawiły się tekstury, spoczywające na kodzie jak na rusztowaniu i ukrywające ziejące czernią luki. Z początku były to tylko kawałki wyświetlające się w losowych miejscach, stopniowo łączące ze sobą. Potem zaczęło się renderowanie, a wraz z nim przyszedł ból. Cierpienie to też program, jakby wirus, który...

– Neth!!!

Świat wokół nagle całkowicie oblekł się w tekstury, kolory, dźwięki i zapachy, co przypominało zderzenie mojej jaźni z rozpędzonym pociągiem towarowym. Jęknąłem cicho, odwróciłem się na bok i zwymiotowałem na obrzydliwie wzorzysty dywan w mieszkaniu Wiz.una. Ucierpiało na tym jedynie moje gardło, bo tkaninie już nic zaszkodzić nie mogło.

Huczało mi w głowie, a przed oczami latały mroczki, ale wyglądało na to, że wróciłem do siebie. Leżałem na podłodze, spazmatycznie łapiąc powietrze. Bolało mnie całe ciało, wszczepy paliły żywym ogniem, ale symbiont chyba się wycofał. Sądząc po tym, w jakim byłem stanie, zrobił to w ostatniej chwili. Mrugnąłem kilkakrotnie, żeby pozbyć się przebłyskujących jeszcze gdzieniegdzie linijek kodu.

– Neth! – Szaman chyba zorientował się, że odzyskuję świadomość. – Wiesz, co narobiłeś? Co to było?!

– Potrójne morderstwo – zdołałem wybełkotać. – Trzeba będzie stąd spadać...

– Spadać?! Kurwa, ja tu mieszkam!

– Już raczej nie – mruknąłem i znów zapadłem w niebyt.

Obudził mnie kręcący w nosie ostry zapach otrzeźwiacza. Chciałbym powiedzieć, że czułem coś takiego pierwszy raz w życiu, ale przez lata ćpania kilkakrotnie musiałem z niego korzystać. Wyciąg z pleśniawca i kilku innych bioświństw, zamknięty w małym atomizerze. Obrzydliwe, ale skuteczne.

– Możesz usiąść? – Mój diler nadal był zdenerwowany, ale chyba zdołał się nieco opanować.

Spróbowałem zrobić, o co prosił, i – o dziwo – udało się, choć organizm ostro protestował.

– Daj mi coś na ból – szepnąłem.

Wiz.un zniknął na chwilę z pola widzenia, po czym wrócił z kilkoma wtyczkami.

– Nie, musi być bio. Nie mogę nic wpinać. – Mówiąc to, podwinąłem rękaw i ze wstrętem wyciągnąłem speedersa, nadal tkwiącego w legalnym porcie.

61
{"b":"933176","o":1}