– No, w sumie racja – zgodził się Marbel. – No i dlatego, że nieźle strzelasz.
– Fakt, były jeszcze dwa trupy. – Nie wiem, jak mogłem o tym zapomnieć. – Zastrzeliłem dwóch szturmowców. Nie miałem wyjścia. Chyba.
– Z tego, co mówiłeś, przestali się bawić w próby ujęcia was żywcem? – upewnił się Wirion. Skinąłem twierdząco głową. – Zatem nie miałeś wyboru. Albo oni, albo wy.
W jego argumentacji nie było błędu, ale to nie ona ostatecznie mnie przekonała. W sytuacjach zagrożenia kontrolę przejmował cyfrak, a to z jakiegoś powodu sprawiało, że nie czułem się winny.
Nikthi uparła się, żeby zakończyć wieczór (czy raczej blednącą powoli noc) toastem za Sidtha. Nie była przyzwyczajona do tracenia członków zespołu; kiedy o tym mówiła, łamał jej się głos. Choć wina hakera była ewidentna, wszyscy zmarkotnieli. Tylko Telsi skrzywiła się lekko, ale bez słowa wypiła pożegnalną whisky.
Po śniadaniu stawiłem się w gabinecie Telsi na zmianę opatrunku. Rana była zasklepiona i praktycznie nie bolała, ale medyczka się uparła. Zagwizdała cicho, zdejmując bandaż.
– Nie ma sensu zakładać nowego – stwierdziła zdziwiona. – Tempo regeneracji masz obłędne.
– To chyba dobrze?
– Niezupełnie. Ludzkie ciało, nawet z wszczepami, to nie maszyna – powiedziała, patrząc na mnie poważnie. – Za coś takiego zawsze trzeba zapłacić. Większy apetyt, szybsze zużycie.
– Faktycznie jem więcej – przyznałem. – Zużycie?
– Organizmu.
Zmarkotniałem. Czyli właściwie co – szybciej się teraz starzałem?
– Marbel powiedział mi wczoraj coś ciekawego – zmieniła temat medyczka. – Twierdzi, że cię zaatakował.
– Fakt, złapał mnie za szyję, kiedy podałem mu zastrzyk.
– Mówi, że to dlatego, że zamieniłeś się w potwora. Utkanego z zielonego kodu – dodała po chwili.
– Marbel był naćpany – odparłem.
– To fakt, ale on inaczej widzi rzeczywistość. A ty byłeś potworem?
– Nie wiem. Potrafię sam go uruchomić. – Nie umiałem znaleźć bardziej precyzyjnego określenia. – Udało mi się wyzwolić tę moc na zawołanie. Wszystko wtedy zwalnia, a właściwie to ja przyspieszam. Jakby rosła mi moc obliczeniowa, szybciej myślę i działam. To ocaliło życie Marbelowi i mnie, kiedy strzelałem do gliniarzy. Myślisz, że mógł go zobaczyć? Cyfraka we mnie?
– Tego nie wiem. Jak zdążyłeś się już zorientować, on inaczej postrzega świat – odparła, kręcąc głową. – Z wiadomych względów nie zaryzykuję też kolejnego podłączania cię pod skaner, ale moim zdaniem to nic dobrego.
– Kontrola to chyba dobra rzecz?
– Kontrola to nie tylko możliwość włączenia jakiegoś mechanizmu, a przede wszystkim umiejętność powstrzymania go przed samoistnym wyzwoleniem.
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Pewnie miała rację, a ja zacząłem mieć wątpliwości, czy faktycznie sam wyzwoliłem przyspieszenie, czy jedynie zareagowałem na przejmującego kontrolę cyfraka. Wprawdzie nie straciłem po tym przytomności jak za każdym razem wcześniej, lecz nie wiedziałem, czy mogę to brać za dobry znak. Możliwe, że to mój lokator uczył się lepiej kontrolować ciało, szykując się do pełnego przejęcia.
Od udzielenia odpowiedzi sobie i Telsi wybawił mnie Gart, który właśnie wszedł do gabinetu.
– Telefon do ciebie. – Chłopak był śmiertelnie blady. – Dzwoni Wiz.un.
Drogę do głównej sali przemierzyłem na sztywnych nogach. Wiedziałem, że telefon od szamana nie oznacza niczego dobrego. Pełne napięcia miny hakerów świadczyły, że oni także nie mają złudzeń.
Telefon w siedzibie DTeku nie miał funkcji holo, zapewne dla bezpieczeństwa.
– Neth – rzuciłem do słuchawki.
– To ja, Wiz.un. Jesteś tam?
– Słucham.
Doskonale wiedziałem, co powie. Milczałem więc, a on mówił, niekiedy zacinając się i jąkając. Głos mu się łamał, przekaz był jednak bardzo jasny, w dodatku nie miałem wyboru w kwestii odpowiedzi. Dlatego gdy uznałem, że skończył, odparłem tylko:
– Będę. Daj mi dwie godziny.
– Chyba zwariowałeś! Chcesz się poddać?! Po tym wszystkim?! – Przechadzająca się nerwowo Nikthi nawet nie próbowała ukryć wzburzenia.
– Zrozum, nie ma innego wyjścia. Siadaj. Zresztą siadajcie wszyscy, mam mało czasu. – Gestem zaprosiłem hakerów do kuchennego stołu, przy którym zaczynałem się już czuć jak u siebie. – Chociaż nie, zaraz. Gart, dzwonimy do Ulepa.
Mechanik odebrał po kilkunastu dzwonkach, wyraźnie poirytowany.
– Ulep, to musi być dziś w nocy. – Odczekałem chwilę, aż potok bezładnych lamentów ucichnie. – Nie rozumiesz, ja nie proszę. Za chwilę dostaniesz dane do konta z zaliczką, dorzucimy też coś ekstra. Zapłać, komu trzeba, i dostań się do Koryta albo będzie z tobą krucho. Nie żartuję, wiesz o tym? – W słuchawce rozległo się ciche stęknięcie, a potem potwierdzenie. Każdego można złamać, trzeba tylko wiedzieć, gdzie naciskać. Kasa i groźby działały na niego doskonale. – Oczyścimy trasę i spotkamy się w umówionym miejscu. Lepiej, żebyś tam był, Ulep.
– Wyjaśnisz nam teraz, co właściwie chcesz zrobić? – Kiedy odłożyłem słuchawkę, Wirion stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach i patrzył wprost na mnie.
– Dobra, siadajcie.
Wyłożyłem im wszystkie elementy układanki po kolei.
Link, gdy dowiedział się, co oprócz dysków wyniosłem z laboratorium Chińczyków, od razu tego zapragnął. Nie zraził się, nawet gdy Kabel zginął, próbując wydobyć ze mnie cyfraka. Odnalezienie mnie zlecił Hardemu, który wysłał zbirów do mojego mieszkania. Kiedy nie udało im się mnie pojmać, silnoręki wrócił do Wiz.una (lub ten sam poszedł do niego) i dostał informacje o kryjówce hakerów. Przybył tu niedługo przed burzą i gdyby DTek zdecydował się mnie wydać, już byłoby po sprawie. Sytuacja przybrała jednak inny obrót, a Hardy mumifikował się właśnie we wraku swojego SUV-a. Link nie wiedział, co się z nim stało, zatem sam pofatygował się do szamana. Ten, nie chcąc zdradzać kryjówki hakerów (którzy teraz byli narażeni na gniew gangstera), postanowił ściągnąć mnie do siebie. Link mógł mocniej przycisnąć Wiz.una, ale najwyraźniej uznał, że zwyczajnie mu się to nie opłaca. Interesował go tylko cyfrak, a skoro zgodziłem się przyjść sam i po dobroci, obława nie była konieczna. Awanturę mógł urządzić zawsze, a z tego, co słyszałem, cechowała go raczej chłodna kalkulacja niż niepotrzebna brutalność.
– Sami widzicie, że nie bardzo mam wybór – zakończyłem. – Jeśli tam nie pójdę, oni przyjdą tutaj, a wtedy ani gaz łzawiący, ani śluza, ani nawet Marbel ich nie powstrzyma. Złapią mnie, a was zabiją albo wydadzą RepTekowi. Taka byłaby cena za to, że zdecydowaliście się mi pomóc.
– Ale... – zaczął niepewnym głosem Gart. – Masz jakiś plan?
– No jasne. Posłuchajcie.
Zawsze wydawało mi się, że ludzi, którzy nie mają nic do stracenia, cechuje spokój. Mogło to oznaczać jedynie dwie rzeczy. Albo że to stwierdzenie było wierutną bzdurą, albo miałem do stracenia całkiem sporo. Mówiąc w skrócie, cholernie się denerwowałem.
Desperacki plan, który ułożyłem, miał nikłe szanse powodzenia, a to oznaczało, że najprawdopodobniej zginę. Z kolei niepodjęcie żadnego działania gwarantowało śmierć, zatem wybór był raczej prosty.
Zmierzałem do mieszkania Wiz.una pieszo. Ostatnie przygody w ciemnych i ciasnych tunelach sprawiły, że nie miałem ochoty korzystać z metra, a jeśli wszystko pójdzie dobrze, jeszcze dziś czekało mnie kolejne zejście pod ziemię. „Pójdzie dobrze” – takie proste życzenie określające ciąg niewiadomych, z których każda może doprowadzić do marnego końca.
Wybór trasy miał także racjonalne uzasadnienie. RepTek najwyraźniej zamierzał wywiązać się z obietnicy i już od rana wysłał na ulice ekipy sprzątające. W sieci podziemnej kolei system monitoringu nie został uszkodzony przez burzę, a na zewnątrz technicy właśnie wymieniali porysowane obiektywy kamer monitoringu. Miałem co prawda chustę, więc nie musiałem obawiać się systemu rozpoznawania twarzy, ale zamaskowany człowiek zawsze wygląda podejrzanie. Nie chciałem, żeby kamery z metra w połączeniu w uruchamianymi właśnie zewnętrznymi prześledziły moją trasę. Gliniarze tylko skomplikowaliby i tak porąbany plan. No i naprawdę nie chciałem schodzić do tuneli, które teraz kojarzyły mi się ze smrodem gazu łzawiącego.