Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Biegniemy w kierunku alejki, lecz w tej samej chwili z boku wyje syrena. Policyjny SUV, przejeżdżający skrzyżowanie z lewej, właśnie z piskiem opon rusza w naszą stronę. Znów seria, tym razem nieco inna, strzelają z tłumikiem lub strzałkami. Wielkolud potyka się, łapię go i ciągnę za sobą.

Wpadamy w zaułek, mijamy kontenery na śmieci, chowamy się za jednym z nich. Samochód staje, dwóch gliniarzy wyskakuje na chodnik i rusza w pościg. Wiem, co muszę zrobić, wiem jak.

Głęboki wdech. Wyciągam orła z kabury, przeładowuję. Nabój w komorze. Tym razem sam świadomie wyzwalam spowolnienie czasu. Na obrzeżach pola widzenia błyskają linijki kodu skąpane w zielonkawej poświacie. Wstaję, sekundy rozciągają się w nieskończoność. Szturmowiec po lewej trzyma karabin niżej, więc celuję w tego z prawej. Ściągam spust, niemal widzę lecący pocisk. Przenoszę celownik i strzelam ponownie, obaj gliniarze padają prawie jednocześnie.

Łomot krwi w uszach i zapach prochu przywraca mnie do rzeczywistości, świat znów nabiera tempa, czy może raczej to ja zwalniam.

Wtem gasną światła, a dzielnicę spowija nieprzenikniony mrok. Zdezorientowany rozglądam się wokół, gdy z głośników służących na co dzień korporacyjnej propagandzie rozlegają się pierwsze dźwięki Personal Jesus.

– Gart, ty jebańcu! – Nie potrafię opanować radości. – Marbel, wstawaj, to nasza szansa!

Siedzący na ziemi osiłek nie odzywa się. W świetle diodowej latarki widzę usypiającą strzałkę sterczącą z jego szyi, oczy ma szkliste. Kilka sekund później traci przytomność na dobre.

Cyfrak - img_7

– Kuffa, Marfef, ne zrofisz mi feho thaf – wymamrotałem, trzymając w zębach latarkę.

Gorączkowo przeszukiwałem apteczkę od Telsi, szukając czegokolwiek, co mogłoby postawić osiłka na nogi. Bałem się, że za chwilę zaroi się tu od gliniarzy, zwabionych odgłosami strzałów z orła. Jeśli zobaczą światło, będzie po nas.

Dźwięki muzyki ucichły, Gart zakończył swój mały dowcip. Nie miałem pojęcia, ile czasu nam kupił, latarnie mogły rozbłysnąć w każdej chwili. Na razie byłem jednak wdzięczny za wszystkie upływające w ciemnościach minuty. Gdzieś daleko rozległa się seria z karabinu i ponowne wycie syren. Następnie huk odległej eksplozji sprawił, że jeszcze więcej radiowozów skierowało się w tamtą stronę, oddalając od nas.

Ręce mi drżały, zawartość apteczki wypadała na ciepły asfalt. Były tu głównie jakieś pigułki, ale znalazłem też ampułkostrzykawkę z obiecującym napisem „epinefryna”. Bez wahania wbiłem ją w szyję Marbela, niedaleko miejsca, z którego przed chwilą wyrwałem usypiającą strzałkę.

– Dawaj, chłopie, nie będę cię niósł... – szepnąłem cicho, wyjąwszy latarkę z ust. – No dalej.

Przez moment nic się nie działo. Wtem osiłek zamrugał szybko i spojrzał na mnie zszokowany. Dziwnie było widzieć prawdziwe emocje na jego zwykle obojętnej twarzy, ale nie było mi dane zbyt długo się przyglądać.

Nagle jego mocarna dłoń wyprysnęła do góry i ścisnęła moją szyję niczym imadło.

– Ghhh... – Nie próbowałem nic powiedzieć, tylko złapać oddech, ale ucisk jeszcze wzrósł.

Oblicze Marbela przybrało dziki wyraz, oczy zwęziły się w szparki. Zrozumiałem, że zaraz umrę. Mroczki zamajaczyły mi w polu widzenia, w desperackim odruchu złapałem go za nadgarstek. Stęknąłem, widząc fruwające fragmenty kodu, ścisnąłem mocniej. Drugą ręką walnąłem go w twarz, zaskoczony własną siłą, gdy głowa olbrzyma odskoczyła po ciosie. Puścił moje gardło i spojrzał prosto w oczy.

Szok minął równie szybko, jak się pojawił. Wielkolud patrzył na mnie zaskoczony, masując obolałą szczękę.

– No, w sumie silny jesteś – odparł trochę bez związku. – Nie wiem, co się stało. Przepraszam.

Przypomniało mi się, jak przez pomyłkę zaatakował mnie pierwszy raz, w śluzie kryjówki hakerów. Wtedy też przepraszał.

– Nie twoja wina – wycharczałem przez obolałe gardło. – Koktajl narkotyków. Możesz iść?

Z wciąż zakłopotaną miną skinął twierdząco głową.

Z oczywistych przyczyn wracaliśmy pieszo, kryjąc się w mniejszych uliczkach i trzymając cienia. Marbel słaniał się na nogach. Walka, usypiające strzałki i wybudzenie epinefryną to sporo, nawet jak na takiego mocarza. Parł jednak naprzód z godną podziwu determinacją.

Do kryjówki hakerów dotarliśmy w środku nocy, dosłownie minuty po tym, jak RepTekowi udało się wreszcie zapanować nad siecią energetyczną i przywrócić zasilanie. Gdy tylko zamknęły się za nami drzwi, runęła lawina pytań.

Cyfrak - img_7

Marbel pozwolił Telsi się opatrzyć, po czym całkowicie pogrążył się w zabawie na automatach, jakby zdołał już wyprzeć z pamięci wydarzenia dzisiejszej nocy. Zazdrościłem mu tego.

Medyczka opatrzyła mi przestrzelone ramię. Stwierdziła, że nie potrzebuję szwów, a sama rana wyglądała, jakby goiła się już parę dni. Uznała, że mój cyfrak coraz lepiej opanowywał sztukę kontroli nad moim ciałem i wszczepami. Nie miałem pojęcia, czy mam się z tego cieszyć, czy też wręcz przeciwnie.

– Jesteś pewien, że nie żyje? – Wirion mocno przeżywał śmierć Sidtha. – Co on właściwie planował?

– Spadł z peronu pod pociąg. Nie miał szans – odparłem, szukając po kieszeniach paczki papierosów. – Moim zdaniem zamierzał wystawić nas RepTekowi. Przykleił Marbelowi nadajnik i chciał się urwać, zanim wkroczą tajniacy. Zauważyłem to, zapytałem, a on wpadł w panikę. Gdyby mu się udało, wróciłby do was i robił wielkie oczy, że nas jeszcze nie ma.

– Skurwiel – skwitowała Telsi. Przelotnie zastanowiłem się, co właściwie oburza ją bardziej: fakt, że haker zdradził, czy to, że naraził Marbela.

– O zmarłych dobrze albo wcale. – Nikthi utkwiła nieobecne spojrzenie w blacie stołu. Wyraźnie nie była gotowa na te informacje.

– Zatem wcale.

W ciszy, która zapanowała, trzask zapalnika mojej fajki rozbrzmiał prawie jak wystrzał.

– Gart, możesz mi teraz powiedzieć, jak właściwie zostałeś moim osobistym Jezusem? – chcąc zmienić temat, zapytałem wreszcie o nurtującą mnie kwestię. – Bo to byłeś ty, prawda?

Haker wzruszył ramionami, jakby chciał pokazać, że nie ma pojęcia, o czym mówię, ale promienny uśmiech go zdradził.

– Wirion i ja monitorowaliśmy sieć policyjną, na wypadek gdyby coś poszło nie tak.

– Spodziewaliśmy się wprawdzie nalotu na te nielegalne walki, a nie... tego – dodał druciarz.

– W każdym razie, kiedy zaczęła się rozróba na stacji metra, uznaliśmy, że to nie przypadek. Kod operacyjny sił porządkowych mówił wyraźnie o zagrożeniu ze strony mutantów i konieczności ujęcia żywcem.

– Z tego drugiego dość szybko zrezygnowali – rzuciłem, gasząc papierosa. Jakoś przestał mi smakować.

– Zhakowaliśmy kilka przekaźników i odcięliśmy zasilanie w części Polis. – Gart nie krył dumy.

– Łatwo nie było, najpierw trzeba było jeszcze postarać się, żeby zapasowe generatory przeszły w tryb awaryjny. – Wirion również był z siebie zadowolony. – Wprowadziłem instrukcję, która przestawiła je tylko na podtrzymanie systemów, wyłączając oświetlenie ulic.

– Do tego jeszcze zorganizowaliśmy małą dywersję w innej dzielnicy – partner wszedł mu w słowo. – Potem wystarczyło tylko przemycić komunikat, że to poszukiwane mutanty mogą być odpowiedzialne za ten mały wybuch, i gotowe.

Chwilę czekali na pochwały, a ja zastanawiałem się, dlaczego jeszcze nie przyszło im do głowy przejęcie władzy w Mieście. Kiedyś brałem ich za domorosłych hakerów, którzy szybko wpadną. Teraz wiedziałem, że choć domorośli, są niesamowicie wręcz uzdolnieni. Co do możliwej wpadki... cóż, przy tym tempie wydarzeń niczego nie można było być pewnym.

– Czasem mnie przerażacie – westchnąłem tylko, kręcąc głową.

– Dziękujemy! – odpowiedzieli jednocześnie.

– To nie miał być komplement, ale właściwie tylko dzięki wam udało nam się dotrzeć tutaj w jednym kawałku – powiedziałem, myśląc o naszej ucieczce.

59
{"b":"933176","o":1}