Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z drugiej strony grodzi dobiegło głuche stuknięcie i stłumione głosy, od szturmowców oddzielało nas kilkadziesiąt centymetrów metalu.

– Obstawią następną stację i wyślą w tę stronę oddział – rozmyślałem głośno. – Musimy się zbierać. Szukaj jakiejś bocznej odnogi, korytarza technicznego, czegokolwiek.

Sytuacja nie wyglądała dobrze. RepTek zorganizował sporą zasadzkę: oddział tajniaków na stacji i grupa szturmowa w odwodzie, do tego nawet na bieżąco zmodyfikowali rozkład metra, żebyśmy nie mogli zwiać pociągiem. Chcieli nas zgarnąć po cichu, a kiedy to nie wyszło, będą ścigać do upadłego. Nawet jeśli znajdziemy alternatywne wyjście, istniało spore prawdopodobieństwo, że też będzie obstawione.

– Tu coś jest. – Marbel wskazał pomalowane burą farbą stalowe drzwi. – Zamknięte.

– Dasz radę wyważyć? – Warto było spróbować, szczególnie że otwierały się do środka.

Osiłek cofnął się o kilka kroków i uderzył barkiem. Stęknął przy tym z bólu, ale skrzydło wyraźnie drgnęło.

– Spróbuj kopnąć przy zamku.

Po kilku ciosach wejście do wąskiego korytarza stanęło otworem.

– Tam jest zupełnie ciemno – powiedział Marbel niepewnie.

– Nie martw się, mam latarkę.

Diodowy drobiazg nie dawał może wiele światła, ale przynajmniej nie wpadaliśmy na siebie ani na ściany. Droga wiodła równolegle do szyn, by po kilkunastu metrach skręcić ostro w lewo, a potem łukiem w drugą stronę. Kilka zakrętów później zupełnie straciłem orientację. Podłoga wznosiła się lekko, przybliżając nas do powierzchni. Gdzieniegdzie w suficie umieszczono kratki – zdawało mi się, że widzę przez nie nocne niebo, choć równie dobrze mogły być częścią systemu wentylacji, bo nie prowadziły do nich żadne drabinki.

Kawałek przed nami coś zazgrzytało głośno, jakby metal tarł o beton.

– Czekaj – szepnąłem do Marbela.

Staliśmy chwilę, nasłuchując, gdy nagle fragment korytarza przed nami zalało jasne światło z góry.

– Dobra, rzucam – dobiegło z tamtej strony.

Dwie nieduże puszki wleciały przez otwór w suficie i z metalicznym brzęknięciem spadły na podłogę. Gaz zaczął ulatywać z nich z głośnym sykiem, szybko wypełniając tunel. Zgrzytnął zasuwany właz, zapadła ciemność.

– Wstrzymaj oddech i biegiem – poleciłem i ruszyłem przed siebie. Kopnąłem granaty gazowe w kierunku, z którego przyszliśmy. Zauważyłem jeszcze, że w ścianę wpuszczone są szczeble prowadzącej do góry drabiny. Z tej klapy nie mogliśmy jednak skorzystać z oczywistych powodów. Zaczynałem się dusić, łzy zalewały mi oczy. Biegliśmy tak długo, aż ból w płucach stał się nie do wytrzymania. Kiedy wreszcie się zatrzymaliśmy, zapach gazu łzawiącego był ledwie wyczuwalny.

– Sukinsyny... – wydyszałem, siadając na ziemi. – Jeśli obstawili tak wszystkie wyjścia, to po nas.

– No, w sumie racja. – Mój towarzysz zdawał się tym zbytnio nie przejmować.

Odpoczywaliśmy zaledwie parę minut.

– Chodź, idziemy dalej.

W ciemnym tunelu szybko straciłem orientację co do kierunku oraz poczucie czasu. Szliśmy, mijając kolejne studzienki, jeszcze raz natknęliśmy się na zagazowany odcinek korytarza. Co jakiś czas słyszałem nad nami przejeżdżające pojazdy, niekiedy także stłumione wycie syren.

– Czekaj, nie ruszaj się – przykazałem Marbelowi i sam zamarłem w ciemności. – Słyszysz?

– Idą tu.

Nagle zrozumiałem, co się stało. Funkcjonariusze sił porządkowych korporacji po trafieniu na zamkniętą gródź wysłali oddział trasą metra od następnej stacji. Jednocześnie z powierzchni postanowili pobawić się granatami gazowymi, tak na wszelki wypadek, pewnie patrolowali też okolicę, gdyby zachciało nam się wyjść. Potrzebna była do tego mniejsza liczba ludzi, poza tym liczyli chyba, że złapią nas na torach. Teraz gdy sprawdzili już tunel, zabierali się do bocznych korytarzy.

Jak na złość droga, którą wybraliśmy, nie miała żadnych bocznych odnóg, więc szturmowcy w maskach gazowych szybko nas znajdą. Wbrew temu, co mówi się w żartach o niezbyt lotnych umysłach gliniarzy, trudno, żeby zabłądzili gdzieś po drodze.

– Biegiem, ale po cichu – szepnąłem do towarzysza.

Oświetlane malutką latarką betonowe ściany przesuwały się po bokach, gdy lecieliśmy, starając się jednocześnie nie robić hałasu. Niestety, nasz sprint okazał się raczej krótki. Po kolejnym zakręcie drogę zagrodziła nam ściana.

Gorączkowo rozejrzałem się wokół, nie mogąc uwierzyć, że ktoś zbudował akurat tutaj ślepy zaułek. Zresztą może kiedyś nie był ślepy, tylko zamurowano go przy kolejnej przebudowie trzewi Polis? Nie było czasu się nad tym zastanawiać.

W podłodze wypatrzyłem właz, próbowałem szarpnąć go zdrową ręką, ale Marbel zdecydowanym ruchem odsunął mnie na bok. Wczepił się palcami w uchwyt i pociągnął, pozornie nie wkładając w to wysiłku. Zobaczyliśmy ziejącą stęchlizną czarną studnię i prowadzące w dół szczeble.

– Nie zmieszczę się. – Głos olbrzyma był wyprany z emocji i zupełnie nie oddawał powagi sytuacji. – Ty idź.

Miał rację, nie było szans, żeby zdołał wcisnąć się do tego kanału. Nawet mnie byłoby ciasno, a do jego postury brakowało mi dobrych kilkudziesięciu kilogramów i centymetrów. Oczywiście nie zamierzałem go zostawiać. Nie chodziło tu o moją nie tak dawno odkrytą klaustrofobię, tylko obietnicę daną Telsi.

– Zapomnij, wracamy – powiedziałem zdecydowanie.

– Zginiesz tam. – Nawet szczególnie mnie nie zdziwiło, że Marbel nie martwi się o siebie.

– Możliwe, ale mutanty muszą trzymać się razem.

– No, w sumie racja.

Szybko przekalkulowałem nasze szanse. Ostatnią prowadzącą ku górze drabinkę mijaliśmy całkiem niedawno, jakieś dwa zakręty temu. Nie sądziłem, żeby pogoń zdołała już do niej dotrzeć, ale trzeba się było spieszyć. Popędziliśmy z powrotem, cały czas spodziewałem się, że nadziejemy się wprost na lufy szturmowców. Kiedy dopadliśmy do wystających ze ściany metalowych klamer, wyraźnie już ich słyszałem.

– Wchodź pierwszy – przykazałem Marbelowi. – Tobie będzie łatwiej otworzyć właz.

Oczywiście o ile nie jest na przykład przyspawany, pomyślałem, czując, jak do żołądka zjeżdża mi bryła lodu.

Osiłek skinął głową i zaczął włazić na górę. W tej samej chwili zobaczyłem blade światło latarek poruszające się w głębi tunelu.

– Stać! – Słysząc zniekształcony przez maskę gazową rozkaz, zawieszam się na ułamek sekundy, jak program, którego kod zbyt mocno obciążył procesor. Blask pada wprost na mnie, oślepiając przyzwyczajone do mroku oczy. Pod czaszką rozlega się rozszalały ryk, znów zalewa mnie fala wściekłości, z jakiegoś powodu widoczna jako ciąg pulsujących linii kodu. Przez krótką chwilę chcę rzucić się na gliniarzy, gdy nagle odzyskuję zdrowy rozsądek, a nawet zdolność chłodnej kalkulacji. Na górę. Bez rozglądania. W pierwszy ciemny kąt. Zyskać przestrzeń. Przeanalizować. Ukryć się lub walczyć.

– Dawaj, kurwa, do góry! – drę się, bo nie ma już sensu zachowywać ciszy.

Wskakuję na drabinkę, napieram na gramolącego się towarzysza, zmuszając go do przyspieszenia. Przez głowę przebiega mi myśl, że przestrzelony biceps już prawie nie boli, i chwytam się szczebli obiema rękami.

W tunelu za mną grzmi seria z karabinu, hałas odbija się zwielokrotnionym echem. U góry słychać brzęk metalowego dekla o asfalt, uderza mnie fala świeżego nocnego powietrza. Marbel wypada na górę, a ja wyskakuję za nim, napędzany adrenaliną.

Rozglądam się, błyskawicznie analizując sytuację, czas dziwnie zwalnia.

Wokół nie widać patroli, ale słyszę dźwięk syren, więc są blisko. W tunelu pierwszy szturmowiec dotarł już do drabinki. Okolica zalana jest światłem ulicznych latarni, na czas poszukiwań RepTek uruchomił chyba wszystko, co miał. Zauważam jedną boczną alejkę, jest tylko nieco ciemniejsza, ale to najlepszy wybór.

– Leć tam! – wskazuję Marbelowi kierunek, a sam chwytam za ciężki dekiel.

Marbel ze zdziwieniem patrzy, jak unoszę go i opuszczam akurat w chwili, gdy szturmowiec chwyta za krawędź studzienki. Cztery odcięte palce zostają na asfalcie, z dołu słychać stłumiony krzyk.

58
{"b":"933176","o":1}