Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Musisz – odparłem spokojnie. – Inaczej Sidth podzieli się ze swoimi znajomymi wiedzą o twojej specyficznej etyce biznesowej. Chyba że nie będziemy się aż tak pierdolić i zwyczajnie cię zabiję. Dotrzymaliśmy naszej części umowy. – Wskazałem siedzącego ze spuszczoną głową, zmęczonego Marbela. – Twoja kolej.

Ulep wyraźnie pobladł i stracił ochotę, by się stawiać. Jednak dzisiejszego wieczora udowodnił, że nie można mu ufać. Trzeba go będzie pilnować, choć nie bardzo wiedziałem jak. Jeśli postanowi wykręcić jakiś numer przy wyjeździe z Miasta, niewiele mogłem na to poradzić.

Złożyłem i schowałem pałkę. Haker podał mi niedużą polową apteczkę, którą spakowała nam Telsi. Wytarłem twarz naszego zawodnika i założyłem prowizoryczny opatrunek na brew.

– Boli cię coś? – zapytałem, kończąc pracę.

– Wszystko po trochu. – Na twarzy osiłka widać było wyczerpanie walką i emocjami. – Nie chciałem go zabijać.

– Nie myśl teraz o tym. Wrócimy do kryjówki, Telsi cię obejrzy. Możesz iść?

– Mogę.

– Dostaniesz dostęp do konta z zaliczką – warknąłem, przechodząc obok mechanika. – Kiedy jedziemy?

– Skontaktujcie się ze mną jutro – odparł lekko drżącym głosem i podał mi zapisany na kartce numer. – Wpiszę się do derby, sprawdzę, kiedy są treningi. Pamiętajcie o otwarciu trasy.

– O to się nie martw.

Cyfrak - img_7

Stacja metra wyglądała nieco sennie, choć może było to tylko moje wrażenie. Opadły ze mnie emocje, czułem się dziwnie wyprany i obojętny. Stojąc w środkowej części peronu, leniwie rozglądałem się na boki. Wypatrzyłem też migoczącą świetlówkę, lecz w jej pobliżu nie było tym razem żadnego cyfraka. Z tunelu raz za razem dolatywały podmuchy ciepłego wiatru niosącego zapach rozgrzanego metalu.

Ludzi było tu niewielu. Spóźniony biznesmen w wymiętym garniturze, wyglądający, jakby wypił co nieco na jakimś spotkaniu. Dwóch podpierających ścianę chłystków w płaszczach z imitacji skóry. Kobieta o zaciętym wyrazie twarzy i ustach ściśniętych w wąską kreskę, co chwila spoglądająca na zwisający z sufitu zegar. Sprzątacz zamiatający posadzkę z miną, która świadczyła, że wie, jak beznadziejny jest jego trud.

– Spoko, kurwa. – Sidth sprawiał wrażenie nadal pełnego energii. – Nieźle dzisiaj poszło.

Strzelił kostkami palców i zaszurał butami. Zrobił kilka kroków, potem zawrócił.

– Denerwujesz się czymś? – zapytałem zmęczonym głosem.

– Chuj tam denerwuję, nosi mnie, to wszystko.

Marbel kiwał się z palców na pięty, zapatrzony gdzieś w ścianę. Prowizoryczny opatrunek, który mu założyłem, przesiąkł krwią, ale trzymał. Telsi będzie ze mnie dumna.

– ...chyba twoja stara! – Jeden z wyrostków parsknął głośnym śmiechem, drugi mu zawtórował.

Odruchowo odwróciłem się w ich stronę, rechot poniósł się echem. Gdzieś w trzewiach tunelu słyszałem już nadjeżdżający pociąg.

– Wiecie co, skoczę jeszcze coś załatwić – rzucił nagle Sidth. – Może zarucham jaką kurewkę, spuszczę trochę pary... Marbel, świetnie się dziś spisałeś, człowieku.

Spojrzałem na nich dokładnie w chwili, gdy haker klepał osiłka po ramieniu. Dziwnie zwinął przy tym dłoń i wsunął ją pod kołnierz jego płaszcza. Zauważyłem, że coś tam włożył.

– Co ty... – zacząłem, lecz nie było mi dane skończyć, bo wiele rzeczy zdarzyło się prawie jednocześnie.

Sidth patrzy na mnie spłoszony, unosząc ręce w obronnym geście.

– To zaszło za daleko... – mówi, cofając się w stronę torów. – To oni! – krzyczy nie wiadomo do kogo i wskazuje nas palcem.

Sprzątacz za jego plecami rzuca miotłę i zaczyna iść w naszą stronę. Pociąg wtacza się z łoskotem na peron, lecz jedzie w pełnym pędzie, nie zamierzając się zatrzymywać. Zmęczony biznesmen podrywa się z ławki, sięgając pod marynarkę, a dwóch młodzików rusza na nas, odchylając poły płaszczy.

– Brać żywcem! – kobieta stara się przekrzyczeć hałas.

– Skurwysynu! – Wściekłość zalewa mnie czerwoną falą.

Rzucam się na zdrajcę, ten próbuje odskoczyć, ale jestem szybszy. Nie udaje mi się go złapać, ale popycham go barkiem. Chłopak uderza o mknący pociąg, wydaje z siebie krótki okrzyk i spada w szczelinę między stalowym gigantem a krawędzią peronu, wprost w objęcia śmierci.

Marbel patrzy oniemiały, nie rozumiejąc, co się dzieje. W rękach wyrostków pojawiają się karabiny, człowiek, którego wziąłem za menagera, dzierży krótki pistolet. Sprzątacz zaczyna biec.

Na schodach prowadzących na powierzchnię dudnią kroki, drogę ucieczki odcina właśnie oddział szturmowców. Jeśli zamierzali zdjąć nas po cichu, ich plan wziął w łeb. Rozlega się seria stłumionych wizgów – to tych dwóch z karabinami zaczyna do nas pruć. Dwie zakończone czerwonymi lotkami strzałki wbijają się w szerokie plecy Marbela.

– Na tory! – krzyczę do osiłka, widząc, że skład właśnie opuszcza stację. – Biegniemy za nim!

Oszołomiony wielkolud patrzy na mnie zdziwionym wzrokiem, popycham go i skaczę. Upadamy obok ciała Sidtha, któremu nie mam czasu się przyglądać. Chwilowo krawędź peronu osłania nas przed siłami RepTeku. Zdzieram z Marbela płaszcz, wyrywając z ciała igły i pozbywając się tego, co przyczepił tam haker. Osiłek wreszcie przytomnieje, zaczynamy biec za oddalającym się składem. Gardło pali żywym ogniem, drażnione przez uniesioną w powietrze chmurę tunelowego pyłu. Czerwone światełka składu nikną za łukiem. Za nami słychać już pogoń, szturmowcy z łoskotem zeskakują na tory. Słyszę strzały – ci już nie bawią się w żadne strzałki, kule rykoszetują od ścian. Silne walnięcie w prawą rękę sprawia, że padam, ale zaraz zrywam się na nogi. Ramię mam dziwnie bezwładne, bark odrętwiały. Przed oczami rozbłyskują mi nagle zielone fragmenty kodu. Znaki ASCI, chmura heksagonów i jakieś dziwaczne symbole zasłaniają mi na chwilę pole widzenia, pod czaszką rozlega się donośny ryk. W ciało wstępuje nowa energia, implanty zaczynają piec pod skórą.

– Zamykają gródź!!! – wrzeszczę do Marbela, gdy z przodu zaczyna migać pomarańczowe światło. – Szybciej!

W ciemności rozpraszanej jedynie nikłym blaskiem lampek przy podłodze widzę, jak olbrzymie skrzydła stalowych wrót przed nami zaczynają zbliżać się do siebie. Zgrzyt zastanego metalu niemal zagłusza odgłosy pościgu. Marbel potyka się, dopadam do niego i pomagam mu wstać. Trzymając go lewą ręką, niemal wlekę za sobą w kierunku śluzy, serie pocisków grzechoczą o metal. Dopadamy bramy w ostatniej chwili, prześwit ma już mniej niż metr i wciąż się zmniejsza. Przepycham osiłka na drugą stronę, sam muszę przecisnąć się bokiem. Zapora zamyka się za nami z łoskotem magnetycznego zamka. Kupiliśmy sobie kilka minut.

– Rozwal panel! – rozkazałem.

Chciałem podać Marbelowi swoją pałkę, ale on gołymi rękami wyrwał urządzenie ze ściany. Sypnęło iskrami, gdy rozerwał kable, rozległ się krótki sygnał oznajmiający blokadę. Teraz będą musieli się namęczyć, żeby to otworzyć.

Obaj ciężko dyszeliśmy, ledwo trzymając się na nogach, ale nie mogliśmy tu zostać.

– Musimy ruszać – powiedziałem, widząc, że Marbel chce usiąść. – Jesteś ranny?

– Nie, ale spać mi się trochę chce – odparł z dziecinną szczerością. – Czego oni chcieli?

– Nas. Senny jesteś przez te strzałki.

– No, w sumie racja. Krew ci leci.

– Wiem. Sidth nas zdradził – wyjaśniłem mu na wszelki wypadek.

– Dlatego go zabiłeś. Jak ja tego Chińczyka. Dwa trupy w jeden wieczór. Niedobrze. – Jego pokryta pyłem i potem twarz przybrała zafrasowany wyraz. W świetle mrugającej pomarańczowej szklanki wyglądało to dość dziwnie.

– Ważne, że to nie nasze trupy.

– No, w sumie racja – podsumował. – Idziemy?

Rzuciłem okiem na przestrzelony biceps. Kula przeszła na wylot, rana nie krwawiła zbyt mocno, ale i tak bolało jak cholera. Spróbowałem poruszyć ręką, co wywołało kolejny paroksyzm cierpienia. Nagle w polu widzenia znów zamajaczyły mi urywki kodu, rwanie wyraźnie osłabło. Wolałem się nie zastanawiać, co właśnie robił ze mną cyfrak, zresztą nie było na to czasu. Uświadomiłem sobie tylko, że już po pierwszej strzałce usypiającej powinienem leżeć nieprzytomny na peronie.

57
{"b":"933176","o":1}