Szybkim krokiem przemierzałem odcinek między stacją metra a moim blokiem. Mijałem podwórka pokryte warstwą pyłu. Ze starych filmów wiedziałem, że kiedyś na tych przydomowych spłachetkach ziemi rosła trawa, a nawet niewielkie drzewa. Dziś z wyjałowionej gleby sterczały tylko wyschnięte na wiór kikuty czegoś, co kiedyś mogło być roślinami. Poskrzypywały cicho i jakby żałośnie, poruszane słabym, wiejącym od Pustyni wiatrem.
Światło rozsianych zbyt rzadko ulicznych lamp wydłużało zalegające pod niszczejącymi domami cienie. Usłyszałem za sobą ciche szurnięcie, przede mną plama mroku oderwała się nagle od ściany ruin willi. Przyspieszyłem, choć wiedziałem już, że nie uniknę konfrontacji. Hałas za plecami przeszedł w rytm kroków, z przodu w mdły krąg światła wyszła chuda postać.
– Ddawaj wwszystko! – Wychudzony gnojek zastąpił mi drogę, głos mu drżał. – Już.
– Nic nie mam... – zacząłem, jednocześnie go lustrując.
Lekko trzęsące się ręce, skrzeczący, zbyt piskliwy ton, sine kręgi pod oczami, które wyraźnie widziałem nawet przy słabym oświetleniu. Bioćpun.
– Skończ pierdolić! – nie wytrzymuje ten z tyłu, a w ręku stojącego przede mną pojawia się sprężynowy nóż, ostrze wyskakuje z cichym syknięciem.
– Chłopaki, spokojnie. – Unoszę lewą rękę w uspokajającym geście, jednocześnie robiąc krok w bok, żeby ocenić sytuację.
Jest ich dwóch, obaj lekko się telepią. Nóż tego z przodu połyskuje, odbijając blask latarni, drugi chyba nie jest uzbrojony. Wyglądają jak szczury z Przymurza, zresztą pewnie dopiero co się z niego przywlekli.
– Wszystko oddam. – Obracam się w stronę nożownika. – Mam tu portfel...
Wsuwam do kieszeni prawą rękę, niewielki walec sam wskakuje w dłoń. Płynnym ruchem wyciągam teleskopową pałkę i naciskam przycisk, broń rozkłada się błyskawicznie. Skaczę w stronę zbira z kosą, ale ten się uchyla. Jest szybszy, niż sądziłem. Cokolwiek brał, chyba jeszcze go trzyma, element zaskoczenia właśnie trafił szlag. Przelatuję obok niego, wykręcam się, unikając zataczającego szeroki łuk ostrza. Wyhamowuję, kucając, i wyćwiczonym ruchem ciągnę go pałką po nogach. Pokryty wysokogatunkowym wolframem pręt trafia pod kolana, rozlega się paskudny suchy trzask i zduszony krzyk wyrażający jednocześnie zaskoczenie i ból. Podrywam się do góry, lecz w tej samej chwili lewa część mojej twarzy eksploduje bielą. Świat przekrzywia się na bok, uderzam o ziemię i od razu obrywam kopniakiem w brzuch. Drugi skurwiel – nabuzowany chuj wie czym – jest diabelnie szybki. Na szczęście, zamiast kopać dalej, postanawia zrobić użytek z pięści. Pochyla się nade mną i to jego ostatni błąd. Upadając, nie wypuściłem pałki, desperackie machnięcie na oślep trafia go w bok głowy. Twardy metal drży mi w dłoni, siła ciosu obala napastnika na glebę. Staję na chwiejnych nogach, poprawiam po razie każdemu z leżących, ciche jęki sprawiają mi dziką satysfakcję.
– Po co wam to, kurwa, było?! – Z trudem zdołałem opanować drżenie głosu.
Krążąca w żyłach adrenalina sprawiła, że dopiero za trzecią próbą udało mi się złożyć pałkę. Będę ją musiał wyczyścić, jest śliska od krwi. Dotknąłem lewego policzka i skrzywiłem się, czując cieknącą po nim strużkę. Czym on mnie trafił? Przyjrzałem się półprzytomnemu ćpunowi i zdjąłem mu z ręki sporych rozmiarów kastet. Schowałem go do kieszeni niczym trofeum i powlokłem się w swoją stronę.
W moim bloku w niektórych oknach paliło się światło. Dotarłem do bramy, otworzyłem ją kartą i wkroczyłem na klatkę schodową. Zalegający tu pył zawirował i opadł. Ruszyłem schodami na przedostatnie, szóste piętro.
– Jebana kurwo! Jeszcze raz mam ci przyjebać?! – Szczęśliwe pożycie małżeńskie moich sąsiadów z trzeciego było wyraźnie słychać przez ściany.
– Zabiję cię, gnoju!
Zastanowiłem się przelotnie, czy gdyby kobieta spełniła wreszcie składaną tyle razy obietnicę, w bloku byłoby trochę ciszej. Uznałem, że nie, znalazłaby sobie innego lejącego ją gacha albo darła się sama do siebie.
Wzmocnione drzwi mojego mieszkania są zabezpieczone zamkiem na kartę, ale zamykam je także na staroświecki metalowy klucz. Staroświecki jedynie z wyglądu, przerobiłem go kiedyś dosyć gruntownie. Uchwyt rozpoznaje odcisk mojego palca, a wgrany w ukryty wewnątrz niewielki nośnik program odblokowuje mechanizm. Oczywiście nadal trzeba go przekręcić w zamku, ale to jedynie formalność. Zamykanie to inna sprawa. Jeden obrót blokuje, dwa uzbrajają ukryty we framudze ładunek wybuchowy, trzy wywołują natychmiastową detonację. Może i jestem paranoikiem, ale czasy Błękitnej Plagi wiele mnie nauczyły. Poza tym człowiek o moim... hobby powinien zachowywać ostrożność.
Przesunąłem kartę przez czytnik, użyłem klucza i już byłem u siebie. Dawno temu przerobiłem całe to piętro na spory loft. Wyburzyłem ściany dzielące opuszczone mieszkania, zamurowałem drzwi prowadzące z nich na klatkę i zyskałem trochę więcej życiowej przestrzeni. Podczas tego remontu dostosowałem też swój lokal tak, żeby lepiej służył moim potrzebom.
Rzuciłem klucze na szafkę przy drzwiach, przemierzyłem rozległy salon i ruszyłem w stronę lodówki. Oczywiście w połowie drogi dopadła mnie Radiacja. Jak zwykle przebiegła mi pod nogami, wydając z siebie ten charakterystyczny skrzek, który w jej mniemaniu miał być chyba miauczeniem. Otarła się o moje łydki i zadarła łebek, domagając się uwagi.
– Cześć, Radi – powiedziałem, gładząc krótkie futro. – Znów spałaś cały dzień?
Spojrzała na mnie swoimi migdałowymi oczami, a ja mimowolnie się uśmiechnąłem. Lewy policzek przeszyła gorąca igła bólu, przypominając o niedawnej potyczce.
– Będziesz musiała chwilę poczekać, ogarnę się trochę – sam nie wiem czemu przeprosiłem moją kotkę, która pomaszerowała za mną do łazienki.
Lustro okazało się bezlitosne. Rozcięcie na kości policzkowej, rosnąca opuchlizna, siniec pod okiem.
Odkręciłem kran. Przez chwilę nic się nie działo, kilka sekund później zabulgotało i popłynęła żółtawa woda. Odczekałem moment, aż się przeczyści. Jak na miasto należące do korporacji serwisowej, sporo rzeczy jest tu zepsutych.
Ochlapałem twarz i zdezynfekowałem rankę. Zostawiłem, żeby przyschła, Radi zaskrzypiała głośno, dopominając się o jedzenie.
– Już, już – zapewniłem ją, ruszając w stronę aneksu kuchennego.
Nasypałem jej do miski garść zdobytego dawno temu granulatu dla kotów. Sporo się za nim nachodziłem, taki towar był przeznaczony tylko dla bogatych paniusi i ich rasowych pupili.
Trąciła nosem chrupki, po czym zaczęła je gryźć. Chwilę patrzyłem, jak je.
Radiację dostałem od spotkanego u Wiz.una pracownika GenKlonu. Chciał torbą nieżywych kociąt zapłacić za jakieś biośrodki, wszedłem akurat w środek awantury. O prawdziwe mięso w diecie trudno, ale szaman nie był aż tak zdesperowany. Kiedy zorientowałem się, że jedno zwierzę przeżyło najwyraźniej zastrzyk uśmiercający, zapłaciłem za nie. Kociaki miały powykręcane łapy, zdeformowane pyszczki, nieco nieproporcjonalną budowę. Nieudane klony, błędy w kodzie. GenKlon hodował czasem domowe zwierzęta na sprzedaż, ponoć były modne w wyższych sferach. Tworzenie żywych egzemplarzy było znacznie droższe niż pojedynczych części przeznaczonych do produkcji żywności, ale kto bogatemu zabroni?
Radi była niemal proporcjonalna, choć zapewne mocno odbiegała od rasowego wzorca. Nieco przykrótki ogon, jedna dłuższa łapka, to wszystko. Niewiele, ale wystarczyło, żeby zakwalifikować ją jako odpad. Była brudna, wychudzona i miauczała przeraźliwie tym swoim skrzeczącym głosikiem. Nie mogłem jej tam zostawić. Cholera wie, może po prostu mam słabość do mutantów?
Wyjąłem z lodówki tackę gotowego syntetycznego papkowatego żarcia podzielonego na trzy części: zieloną, żółtą i brudnobrązową. „Sznycel z groszkiem i ziemniakami” – informowała naklejka na folii. Nie rozumiałem, dlaczego producenci zawsze silili się na wyszukane nazwy. Nikt, kto musiał się tym żywić, nie przypuszczał nawet, jak smakuje prawdziwy sznycel, groszek czy ziemniaki. Ta breja miała tylko dostarczyć organizmowi składników odżywczych, smak nadawały jej jakieś podejrzane koncentraty i chemia. Zawartość sznycla w sznyclu wynosiła zero procent, o czym można się było przekonać, czytając drobny druk. Prawdziwe jedzenie było reglamentowane, a do tego osiągało zawrotne ceny, zwłaszcza na czarnym rynku.