Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jest w tym środek przeciwbólowy, zaraz powinno być lepiej – powiedziałem, krytycznym wzrokiem oceniając swoje dzieło.

– Skąd wiesz?

– Po lekach przeciwbólowych zwykle mniej boli.

– Nie, skąd wiesz, jak tego używać i co jest w składzie?

– Znajomy łapiduch mi pokazał – powiedziałem, jednocześnie piorunując chłopaka spojrzeniem.

Przy naszym zdziwaczałym gospodarzu wolałem nie wspominać, że nauczyli mnie tego na kursie BHP w RepTeku. Nie wiedziałem, czy starsi technicy nie podpadają przypadkiem pod jego kategorię jebańców.

– Macie, zjedzcie coś. – Majster podał nam dwa batony.

Spojrzałem na słodycze i wzdrygnąłem się, widząc logo EnBara. Chyba już nigdy nie polubię tego gówna, o ile szaman znów nie naszprycuje mnie speedersem z reklamą podprogową. Rozerwałem folię i zmusiłem się do ugryzienia przesłodzonej chemicznej masy. Smakowało obrzydliwie, ale wiedziałem, że energia będzie mi jeszcze dziś potrzebna, do Industrialnej był jeszcze kawał drogi. Gart przeżuwał, zagapiwszy się w zacieki na ścianie. Przeciwbóle z opaski chyba właśnie zaczynały działać.

– Na nas już pora – powiedział Gart, zgniatając opakowanie po enBarze. Nie wypatrzył nigdzie kubła, więc schował je do kieszeni.

Miał rację, powinniśmy ruszać. Majster sięgnął po oparty o ścianę karabin.

– Odprowadzę was kawałek – oznajmił, ruszając słabo oświetlonym korytarzem.

Spojrzeliśmy z Gartem po sobie, chłopak wzruszył ramionami i skrzywił się.

Narastający ryk potężnego silnika zatrzymał nas w progu. Stanąłem tuż za Majstrem, Gart prawie wpadł mi na plecy. Ostrożnie wyjrzałem na zewnątrz.

Na zalane słonecznym blaskiem skrzyżowanie wjeżdżał właśnie transporter opancerzony, przy obu jego burtach biegło po trzech szturmowców w pełnym oprzyrządowaniu. Mieli tasery, pałki i tarcze, ich wypolerowane półpancerze błyszczały. Pojazd skręcił lekko, przy okazji rozjeżdżając zwłoki pozostałe po niedawnej potyczce. Głowa jednego z zabitych z obrzydliwym mlaśnięciem pękła pod ogromnym kołem. Krew bryzgnęła na wszystkie strony, by od razu zacząć wsiąkać w pokrywający ulicę piach.

– Jebańcy – syknął Majster przez resztki zębów.

– To nie są ćwiczenia – zniekształcony metaliczny głos dochodził z lejkowatych megafonów na dachu maszyny. – Mieszkańcy zgłoszą się do kontroli oraz po żywność i środki medyczne. Opór będzie karany. – Jakby dla podkreślenia tych słów wieżyczka z podwójnym sprzężonym działkiem zatoczyła łuk, wodząc lufami po ścianach budynków. – To nie są ćwiczenia.

– Gówno tam, nie kontrola i rozdawanie żarcia – mruknął starzec, robiąc powolny krok do tyłu. – Szukają kogoś, jebańcy, i mocno im zależy, żeby znaleźć. Przynajmniej w jednym nie kłamią, to na pewno nie są ćwiczenia. – Zaśmiał się sucho z własnego dowcipu, a potem popatrzył na nas wymownie. Może i był lekko zbzikowany, ale nie głupi.

Miał rację, RepTek nie szczędził środków. Spontaniczna akcja na Przymurzu i użycie transportera oznaczały, że poważnie traktują poszukiwania. Jak się domyślałem, kamera na hełmie któregoś ze szturmowców musiała uchwycić moją twarz.

– Jebańcy nie będą przeszukiwać budynków, w każdym razie nie dokładnie. – Majster znów poprowadził nas do piwnicy. – To dla nich za duże ryzyko. Przejadą się po ulicach, zajrzą w alejki, pokrzyczą sobie i wrócą.

Miałem nadzieję, że ma rację. Idąc za przewodnikiem, zastanawiałem się, co dalej. Ścigała mnie korporacja i bandyci Linka. Jednym i drugim zależało na tym... czymś, co czaiło się w moich kablach i implantach. Jeśli z pomocą DTeku uda mi się tego pozbyć, może się odczepią. Muszę skasować to gówno, zrobić pełny reboot i czyszczenie. Potem zgłoszę się do RepTeku, tłumacząc, że zaszła jakaś koszmarna pomyłka, trzy dni ćpałem relaksanty i w głowie mi się od wtyczek pojebało czy coś w tym stylu. Oczywiście usuną mi nielegalną instalację, ale może uda mi się przeżyć... Ten plan był pisany niechlujnym kodem. Czy raczej powinienem zgłosić się do Linka? Gangster zna odpowiednich ludzi, może będzie w stanie załatwić mi nową tożsamość. Tyle że jeśli wcześniej skasuję to, co we mnie siedzi, nie będę miał karty przetargowej. Cóż, zawsze mogę mu powiedzieć, że dziwny kod rozpadł się sam, a przysługę odpracować. Rzecz jasna, zakładając, że mafioso mnie nie zabije. Tak zwyczajnie, z czysto ludzkiego wkurwienia.

Moje rozważania przerwał przeciągły zgrzyt metalu. Majster z widocznym trudem podnosił właśnie wieko tkwiącego w podłodze włazu, zapchane wszędobylskim pyłem zawiasy protestowały żałośnie. Doskoczyłem, żeby mu pomóc, i razem otworzyliśmy przejście. Szczeble metalowej drabinki niknęły w mroku, z tunelu wiało chłodem.

– Weźcie to. – Starzec podał mi niewielką latarkę z dynamem. Była poklejona taśmą i miała pękniętą szybkę, ale działała. – To przejście prowadzi pod ulicami. Dojdziecie do pierwszego rozwidlenia, skręcicie w prawo, potem przy drugim wyjdziecie na powierzchnię. Pod ziemią dalej nie idźcie, tunel nie jest bezpieczny. Wyjdziecie w bocznej alejce, właz jest dobrze zamaskowany. Uważajcie na jebańców. Powodzenia. – Skinął głową, jakby na potwierdzenie.

– Dziękuję – powiedziałem, nie znajdując innych słów. – Za wszystko.

– Chcesz iść pierwszy? – zapytałem, przenosząc spojrzenie na Garta.

Skrzypek wyglądał na zmęczonego, złamany nadgarstek też pewnie nie pomagał.

– Zrobimy tak. Idź za mną, w razie czego będę cię łapał – zadecydowałem i postawiłem nogę na szczeblu.

Ciemność studzienki połknęła mnie błyskawicznie, otulając ciszą. Skrzypek schodził po mnie, zapierając się plecami o ścianę, by oszczędzać uszkodzoną rękę. Gdy stanęliśmy na dole, Majster pomachał nam z góry i zamknął właz.

Sądziłem, że nie mam klaustrofobii, lecz okazało się, że wszystko jest kwestią skali. Mogę jeździć metrem, nie świruję w windach, ale kiedy opadła metalowa klapa, zrobiło mi się niedobrze. Za bardzo przypominało to pochówek żywcem. Coś takiego podobno zdarzało się dawniej, zanim jeszcze wprowadzono obowiązkową kremację. Miałem wrażenie, że mrok, ściany i cisza napierają na mnie ze wszystkich stron, chcąc wydusić oddech. Drżącymi palcami wymacałem przełącznik latarki, żaróweczka zapłonęła nikłym światłem. Zmuszając się do działania, popracowałem chwilę korbką i oświetliłem otoczenie.

Biegnący gdzieś w dal tunel był chyba dawnym kanałem, tak niskim, że nie będziemy mogli iść w nim wyprostowani. Żołądek ścisnął mi się trochę bardziej, a wpadający w panikę umysł podsunął jadowite pytanie: co, jeśli dalej trzeba się będzie czołgać? Poczułem, że nie dam rady. Zalała mnie nowa fala przerażenia, stwierdziłem, że nie jestem w stanie się ruszyć.

– Idziemy? – niepewnym głosem zapytał Gart i nagle wszystko się zmieniło.

Rozsiane w ciele implanty rozgrzały się lekko, wyczuwalny impuls pomknął wzdłuż nanokabli. Spłynął na mnie spokój i coś w rodzaju chłodnej determinacji. Serce zwolniło oszalały rytm, mięśnie przestały drżeć. Wiedziałem, co muszę zrobić i jak się do tego zabrać. Nie myśląc dłużej, pochyliłem się i ruszyłem tunelem.

Kilka minut później napierałem już barkiem na właz, którym mieliśmy wydostać się na powierzchnię. Zakrzepły, wymieszany z piachem smar stawiał opór, naparłem mocniej i stęknąłem z wysiłku. Przez szczelinę wpadł blask słońca i kilka kilogramów pyłu, który obsypał mnie, wciskając się do nosa, ust i oczu. W końcu udało się unieść klapę, a po chwili staliśmy już w jakiejś alejce, przyciśnięci do ściany.

– Wiesz, którędy dalej? – zapytał Gart, otrzepując ubranie.

Jeśli wyglądał tak jak ja, ten wysiłek był daremny. Wyplułem chrzęszczący w zębach piasek i rozejrzałem się wokół.

– Zorientuję się po Wieży – stwierdziłem, ruszając w kierunku rogu budynku.

Wyjrzałem zza załomu i odnalazłem sterczący w niebo drapacz chmur. Co prawda na bladobłękitnym, jakby wyblakłym od zbyt ostrego słońca nieboskłonie chmur nie widziano od lat, więc nie bardzo wiedziałem, co dziś właściwie drapała Wieża. Stanowiła jednak doskonały punkt orientacyjny, a o to przecież chodziło.

31
{"b":"933176","o":1}