– Jeszcze moment. – Gart odruchowo wychyla się i ciągnie w kierunku skrzyżowania, ale nadal trzymam go mocno. Agresorzy są już naprawdę blisko, wyraźnie widzę ich wykrzywione bezmyślną wściekłością twarze. – Teraz!
Odwracam się tyłem do atakujących i zaczynam biec, w uszach mając tylko łomot pulsującej krwi. Chłopak rusza razem ze mną, ale już na starcie zostaje nieco w tyle. Wypadamy spomiędzy bloków wprost na pusty plac. Rzut oka na gliniarzy przy furtce, już nas zauważyli. Podnoszą broń, w tej samej chwili na skrzyżowanie wbiegają napastnicy. Gart waha się przez ułamek sekundy, który może kosztować go życie. Wydzieram się do niego, sam nie wiedząc dobrze, co właściwie krzyczę. Rozlega się basowy pomruk gładkolufowej strzelby, broń grzmi raz za razem, na betonie wybuchają fontanny pyłu. W przerwach wyostrzone zmysły rejestrują narastający wizg ładującego się wysokoenergetycznego działka plazmowego. Głowa jednego z mieszkańców Przymurza eksploduje nagle fontanną krwi, siła uderzenia odrzuca resztę jego ciała na bok jak szmacianą lalkę. Zaraz potem drugi, trafiony czystą mocą, zamienia się w kulę jasnego płomienia, przechodzi jeszcze kilka kroków i pada. Wydaje mi się, że słyszę odgłos skwierczenia, ale w ogólnym hałasie to raczej niemożliwe. Łapię za rękę Garta i niemal wlokę go w stronę najbliższego bloku. Dopadamy krawężnika, od którego właśnie rykoszetuje breneka, dwoma susami przeskakujemy chodnik. Chowamy się za gwarantujący osłonę róg budynku, wciągam skrzypka do bramy. Kanonada na zewnątrz cichnie, napastnicy mieli mniej szczęścia.
Gart spojrzał na mnie wybałuszonymi oczami, dysząc przy tym ciężko. Chyba chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego zgiął się wpół i zwymiotował. Gwałtowne torsje szarpnęły nim jeszcze kilka razy, wreszcie oparł się plecami o ścianę i osunął na podłogę.
– Spokojnie, szturmowcy się tu nie zapuszczą – zapewniłem go. – Na pewno nie we dwóch.
Rozejrzałem się wokół, mając nadzieję, że blok nie jest zamieszkały.
Chłopak podniósł głowę i popatrzył na mnie nieprzytomnie.
– Złamałeś mi rękę – powiedział, trzymając się za nadgarstek.
W tej chwili zdałem sobie sprawę, że mój już nie boli, choć musiałem go przecież mocno nadwyrężyć, ciągnąc skrzypka za sobą.
– Przepraszam – bąknąłem, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Jesteś ulepszony?
Spojrzałem na niego zdziwiony.
– No wiesz, implanty stymulujące mięśnie, neuroizolatory bólowe, dopalacze cyfrowo-fizjologiczne...
– Wiem, co znaczy ulepszony, ale nie mam nic z tych rzeczy – przerwałem mu. – Dlaczego pytasz?
– Leciałeś jak szalony, ostrzej niż po speedersie – wyjaśnił, obmacując rękę. – W pewnym momencie nawet uniosłeś mnie tak, że nie dotykałem ziemi. Wtedy chyba strzeliła mi kość. – Syknął z bólu, jakby chciał zaakcentować swoje słowa.
Nie zdążyłem mu odpowiedzieć. Dotyk zimnej lufy na potylicy potrafi dosłownie odebrać mowę.
Wyraz twarzy siedzącego na ziemi Garta mówił wyraźnie, że jesteśmy w dupie. Ciężkie milczenie przedłużało się, w Mieście cichły właśnie syreny. Upał lub nacisk lufy na tył mojej czaszki sprawił, że po skroni wolno spłynęła mi kropelka potu.
– Ręce na widoku, jebańcy. – Głos napastnika przypominał skrzypienie drzwi, które w zawiasach miały pustynny pył zamiast smaru. – Szerzej. A ty wstawaj. – Musiał machnąć bronią w kierunku skrzypka, bo przynajmniej przestał wiercić mi nią trzeci oczodół z tyłu głowy. – Pod ścianę.
Posłusznie postąpiłem kilka kroków i dołączyłem do Garta. Ponieważ stał przodem do napastnika, nie czekając na pozwolenie, również się odwróciłem.
Na muszce trzymał nas jakiś niewysoki dziadyga. Ubrany w bure łachmany bliżej nieokreślonego kształtu, na czole miał czarne, brudne gogle. Wysoko uniesione krzaczaste brwi nadawały jego pomarszczonej twarzy lekko zdziwiony wyraz.
Mierzył do nas z karabinu poskładanego chyba z kilku różnych modeli. Kolba owinięta srebrną taśmą, klekoczący, powgniatany magazynek, brak kabłąka spustowego – ewidentna samoróbka. Nie miałem pewności, czy to ustrojstwo w ogóle wystrzeli, ale patrząc wprost w ciemny wylot lufy, postanowiłem nie sprawdzać tego doświadczalnie.
– Sprytne. To było. – Mówił nieco dziwnie, jakby dawno nie miał okazji z nikim rozmawiać. – Ze szturmowcami. Te, jebańcu, skąd wiedziałeś, że was nie trafią?
– Nie wiedziałem – odparłem krótko i powoli opuściłem ręce.
Oparł karabin o ścianę, po czym wyprostował się i spojrzał na nas.
– Mówcie, co tu robicie.
– Ściga...
– Idziemy w stronę Industrialnej – przerwałem Gartowi. – Tamci na nas napadli.
– Świry, tfu! – Zaakcentował swoją pogardę, spluwając gęstą flegmą pod buty. – Jebańcy.
Starzec najwyraźniej był nieco szalony. Z cichym chrzęstem podrapał się po łysiejącej głowie.
– Chodźcie za mną, pomogę wam. Dobrze wam z oczu patrzy. Jebańcy niech tam leżą. – Niedbale machnął ręką w kierunku drzwi.
Odwrócił się, chwycił klekoczącą broń i ruszył schodami w dół, do piwnicy. Skrzypek i ja spojrzeliśmy po sobie zdziwieni. Mogłem teraz wyciągnąć orła albo teleskopową pałkę i załatwić dziadygę. Mogliśmy odwrócić się na pięcie i uciec.
– Idziecie czy nie? – ponaglił nas z głębi korytarza.
Wzruszyłem ramionami, Gart powtórzył mój gest, lecz od razu syknął z bólu, gdy złamana ręka przypomniała o sobie. Uznałem, że skoro i tak powinniśmy się gdzieś zatrzymać i go opatrzyć, równie dobrze możemy pójść za tym dziwacznym starcem.
Poprowadził nas na niższą, podziemną kondygnację. W korytarzu panował przyjemny chłód, co kilka metrów na rozciągniętym przy ścianie kablu kołysały się dające słabe światło, zakurzone żarówki. Przewodnik wyraźnie utykał na lewą nogę, więc bez problemu za nim nadążaliśmy. Wreszcie dotarliśmy do obitych blachą drzwi i weszliśmy do sporego pomieszczenia.
Umeblowanie stanowiło nakryte dziurawą narzutą łóżko, koślawy stolik, obdrapana lodówka; po przeciwległej stronie stał warsztatowy stół roboczy. Było tu zdecydowanie jaśniej, pod sufitem wisiał pogięty staromodny żyrandol ze szczotkowanej stali.
– Rozgośćcie się. – Starzec gestem wskazał, żebyśmy usiedli na łóżku.
Rozluźniłem się, dopiero gdy postawił broń w kącie pokoju.
– Ładne mieszkanko... – Gart chyba starał się być miły.
– No coś ty, przecież to nora – parsknął dziadek. – Właśnie, gdzie moje maniery. Majster jestem.
– Neth, a to Gart – przedstawiłem nas. – Masz może jakąś apteczkę? Gart złamał rękę.
– No, szturmowcy nieźle grzali, jebańcy. Zaraz czegoś poszukam.
Majster pogrzebał chwilę w szafie i położył przed nami dużą profesjonalną apteczkę.
– Skąd masz to wszystko? – zainteresowałem się.
– Znaczy się co? – Jego brwi znów komicznie podjechały do góry.
– Chociażby prąd – wtrącił się Gart.
– Pociągnąłem kanałami kablem z obrzeży Miasta, nie zorientowali się, jebańcy – odparł z dumą starzec.
– A jedzenie, apteczka, narzędzia? – Korzystając z okazji, postanowiłem pociągnąć go za język.
– Znajduję. Tu pod spodem są kanały, tunele. – Tupnął lekko dla zaakcentowania swoich słów. – Idą w różne strony. Jebańcy o nich nie wiedzą albo się boją. Nie zapuszczają się tam. Zajmij się tą ręką.
Dokładnie obejrzałem lewy nadgarstek i przedramię skrzypka. Nic nie sterczało pod dziwnym kątem, ale siniec i opuchlizna rozszerzały się.
– Nie jestem lekarzem, ale chyba nic nie jest przemieszczone – oceniłem. – Zobaczmy, co tu mamy.
W apteczce znalazłem samozaciskającą się opaskę z otworem na kciuk. Szczęście nam dziś dopisywało. Ostrożnie nasunąłem ją na spuchnięty nadgarstek skrzypka i przełamałem tkwiącą w warstwach syntetycznego materiału ampułkę. Uniosła się cienka smużka dymu, tkanina ciasno opięła ciało, Gart syknął cicho. Opatrunek był nawet lepszy niż to, co udało mi się znaleźć dla siebie w klinice Kabla.