Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie da rady. – Potrząsnął głową. – Gdybym spuścił cię z oczu, Nikthi by mnie zabiła.

– Nagle zrobiłem się popularny – mruknąłem z przekąsem. – Świetnie. Nikthi mówiła, co konkretnie znalazła w moim kodzie? – Zapaliłem i zaciągnąłem się dymem, myśląc o rogatym stworze z rykiem rozrywającym linie znaków cyfrowego zamka.

– Nie. Tylko tyle, że to pilne.

– Dosyć, kurwa, pilne – zgodziłem się.

– Co...

– Chodź, nie traćmy już czasu. – Przerwałem mu machnięciem ręki i rozgniotłem papierosa butem.

Prawdziwy dzień w Mieście zaczyna się, gdy słońce wynurzy się znad Muru. Lśniąca tarcza rozświetla wieńczący wielką ścianę zardzewiały drut kolczasty, by sekundę później zalać okolicę jasnym blaskiem. Wszędzie z cichym bzyczeniem budzą się do życia panele fotowoltaiczne, skrzętnie zbierające energię, by wtłoczyć ją do krwiobiegu systemów Polis. Paradoksalnie, spora część tej mocy zostanie wykorzystana do ochrony przed gwiazdą, z której jest czerpana.

Właśnie w takiej chwili dotarliśmy do płotu otaczającego Przymurze. Gart zadrżał lekko, widząc podwójne, wysokie na jakieś cztery metry ogrodzenie i rozrzucone w jego sąsiedztwie zasieki. Staliśmy pod ścianą opuszczonego budynku, od parkanu dzieliła nas tylko wąska uliczka. Wypatrywałem patroli, ale w okolicy nie było nikogo.

– Jak przez to przejdziemy? – zapytał skrzypek.

– Ostrożnie.

– A tak poważnie?

– Ten płot to raczej bariera psychologiczna – wyjaśniłem uważnie, przyglądając się siatce. – RepTek postawił go i udaje, że chroni obywateli. Wiesz, furtki ze strażnikami w pełnym rynsztunku, okazjonalne wyprawy i zapowiedzi oczyszczenia i ponownego zasiedlenia Przymurza. To wszystko ma pokazać, że firma panuje nad sytuacją.

– A nie panuje?

Pokręciłem tylko głową z politowaniem. Jak na zbuntowanego hakera, zaskakująco często wykazywał się sporą naiwnością.

Wreszcie wypatrzyłem to, czego szukałem. Kawałek na lewo od nas płot był w jednym miejscu przebarwiony, srebrną siatkę upstrzyły plamy rdzy.

Szybkim krokiem przemierzyłem ulicę i chwyciłem za druty. Tak jak myślałem, u dołu były przecięte, stąd zaczęła się korozja.

– Wygląda na to, że mamy szczęście. – Wbrew własnym słowom skrzypek nie wyglądał na zadowolonego.

Pociągnąłem za siatkę, powiększając dziurę, nadgarstek zaprotestował lekkim bólem. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że prawie zapomniałem o złamaniu. Opuchlizna schodziła, bolało tylko, gdy nadwyrężałem rękę. Kabel wprawdzie mówił coś o stymulującym działaniu wszczepów, ale nie spodziewałem się aż takiego efektu.

Chłopak wahał się chwilę, lecz w końcu prześlizgnął się na drugą stronę.

– W płocie jest sporo dziur, prędzej czy później trafilibyśmy na jakąś – powiedziałem, idąc w jego ślady.

Gart nerwowo rozglądał się na boki, jakby spodziewał się, że zaraz po przekroczeniu granicy ziemi niczyjej napadną go mutanty lub bioćpuny.

– Byłeś już kiedyś na Przymurzu? – zapytałem wprost.

– Tylko raz. – Sądząc po wyrazie jego twarzy, za tą krótką odpowiedzią musiała się kryć grubsza historia.

– Gdzie dokładnie jest DTek? Trzeba zaplanować trasę.

– W Industrialnej, niedaleko Wschodniej Bramy.

– Chodźmy, trzymaj się blisko. W ciągu dnia powinno być w miarę bezpiecznie.

Przymurze okalało niemal całe Polis. Błękitna Plaga uderzyła najsilniej na obrzeżach. Lekarze nie potrafili wyjaśnić, dlaczego właściwie tak się stało. Bliskość Muru i leżącej za nim Pustyni, lekko podwyższone tło promieniowania, bardziej obciążone, a przez to mniej wydajne systemy podtrzymywania życia; pomysłów było sporo. Niezależnie od przyczyny straciliśmy wtedy pierścień ulic i bloków, który przekształcił się w zakazaną strefę. Przedmieścia stały się kolejną barierą stojącą między nami a resztą kończącego się świata. Opustoszałe budynki, skwery straszące kikutami martwych drzew i zasypane nawianym ponad Murem piachem parki stanowiły dziś dom tych, których nie chciano w Mieście. Ocaleni z Plagi, noszący piętno mutacji, bioćpuny, wyrzutki i zwykli bandyci, obłąkani oraz zwyczajnie nieprzystosowani do życia w naszym korporacyjnym Polis mieszkali właśnie tutaj. Firma zarządzająca Miastem mogła sobie pozwolić, by o nich zapomnieć. Obywatelom wystarczały okazjonalne akcje czyszczenia obrzeży Przymurza, poza tym dzielnicę i jej mieszkańców pozostawiono samym sobie. Degeneraci nie pchali się do centrum, szturmowcy nie zapuszczali się w głąb ich terytorium – taki układ zdawał się odpowiadać wszystkim. Słyszałem plotki, że RepTek regularnie „gubił” na tym terenie jakieś transporty z jedzeniem, żeby odszczepieńcy nie mieli powodu do poszukiwań w bardziej cywilizowanych miejscach. Wprawdzie nie bardzo wiedziałem, gdzie takie transporty miałyby jechać, lecz to w zagadkowy sposób nadawało pogłosce wiarygodności. Zastanawiało mnie też, że firma nigdy takiego transportu nie zatruła, żeby zmniejszyć populację zakazanej dzielnicy.

W głębi Przymurza nikt nie dbał o sprzęt umożliwiający w miarę normalne życie w mieście pośrodku niczego. Nie działała większość multiterminali, ogniw fotowoltaicznych, oświetlenia ulic i zraszarek. Właśnie dlatego sądziłem, że za dnia powinniśmy być w miarę bezpieczni. Liczyłem na to, że palące słońce zagna tubylców do budynków i piwnic. Miałem nadzieję, że nasza wędrówka pozostanie niezauważona.

Szliśmy, starając się nie zwracać na siebie uwagi, przemykając wzdłuż pokrytych graffiti ścian. Na ile to było możliwe, starałem się prowadzić obrzeżami dzielnicy, tak by nie tracić z oczu płotu. Co prawda narażało nas to na niewielkie ryzyko, że wychwyci mnie któraś z kamer obserwujących barierę, lecz uznałem, że to lepsze niż zapuszczanie się głębiej w Przymurze. Naciągnąłem tylko kaptur, nieco utrudniając zadanie Wielkiemu Bratu.

Słońce wschodziło coraz wyżej, skracając cienie, w których się kryliśmy. Upał powoli zaczynał dawać się we znaki, czułem, jak strużka potu cieknie mi po plecach.

– Tędy nie przejdziemy. – Gwałtownie cofnąłem się za róg budynku.

– Uważaj trochę – burknął Gart, na którego wpadłem. – Co się stało?

– Sam zobacz.

Chłopak ostrożnie wyjrzał i zaklął cicho. Za blokiem rozciągał się spory plac. Kiedyś pewnie było to duże skrzyżowanie, dziś stało tu tylko kilka porzuconych, wypalonych wraków. Co gorsza, nieopodal znajdowała się także jedna z oficjalnych furtek, a przy niej dwóch szturmowców w pełnym rynsztunku. Po nocnej awanturze w moim mieszkaniu RepTek na pewno rozesłał mój wizerunek do wszystkich patroli, więc lepiej byłoby nie pchać im się przed wizjery. Nawet jeśli nie rozpoznają mnie od razu, mogą im przyjść do głowy jakieś głupie pomysły.

– Wejdziemy kawałek w głąb – zdecydowałem. – Przecznica lub dwie powinny wystarczyć.

Ruszyłem za blok pewnym krokiem, chcąc dodać otuchy Gartowi. Ciężkie westchnienie za moimi plecami upewniło mnie, że nie do końca mi się udało.

Alejka między blokami wyglądała jak filia pustyni – piach całkowicie przysypał walające się pod ścianami śmieci. W panującej ciszy słychać było strzępki dźwięków właściwego Miasta, które wydawało się teraz zupełnie innym światem.

Skręciliśmy za róg i znów zbliżyliśmy się do pustego placu. Wyjrzałem, by ocenić odległość, lecz wtedy kilka rzeczy wydarzyło się niemal jednocześnie.

Od strony centrum głośno zawodzą syreny oznajmiające zbliżający się cykl zraszania, gdzieś za nami słychać głośne trzaśnięcie drzwi. Odwracam się na pięcie, próbując ogarnąć sytuację. Cztery sylwetki wypadają z pobliskiego bloku, biegną wprost na nas. Gart zrywa się do sprintu w stronę skrzyżowania, lecz zatrzymuję go, łapiąc za kołnierz.

– Czekaj. – Zachowanie spokoju wiele mnie kosztuje, szczególnie że krótkie pałki w rękach mieszkańców Przymurza nie pozostawiają złudzeń co do ich zamiarów. – Niech się zbliżą, wtedy ruszymy.

Skrzypek patrzy na mnie w panice, chwilowo słucha polecenia, choć go nie rozumie. Napastnicy są coraz bliżej. Półnadzy, oplątani burymi łachmanami, ze skórą poznaczoną bliznami oparzeń, noszą wyraźne piętno mutacji. Wyją opętańczo, wymachując przy tym bronią. Widziałem już kiedyś takich, w ostatnim stadium szaleństwa, które każe im rzucać się na wszystko i wszystkich. Pech, że dziś padło na nas, a nie na szturmowców przy furtce.

29
{"b":"933176","o":1}