– Oszalałeś?! Ja tu mieszkam! – Wkurzyłem się na chłopaka, buzująca w żyłach adrenalina nie pozwalała uspokoić emocji. – Ten wybuch ściągnie tu gliniarzy z RepTeku, muszę im wszystko wyjaśnić. No i znaleźć moją kotkę.
– Ochujałeś?! Niczego nie dadzą ci wytłumaczyć! I jeszcze chcesz szukać kota?!
Miał cholerną rację. Nie było czasu szukać Radi. Może kotka wróci do domu sama? Wiedziony głupią nadzieją, skoczyłem do kuchni, wsypałem do miski Radiacji całą karmę i chlapiąc na wszystkie strony, w pośpiechu nalałem wody do pierwszego lepszego garnka i postawiłem go na podłodze. W razie czego będzie mieć zapas na kilka dni...
– Musimy wiać, już! – wrzasnął skrzypek.
Przez rozbite siłą eksplozji okno dobiegł gdzieś z dołu pisk opon. Gart podskoczył nerwowo.
– Zrozum, złapaliśmy zaszyfrowany przekaz, ktoś doniósł na ciebie do firmy! – Jego głos stał się bardziej piskliwy. – Podobno masz w sobie coś, czego nie powinieneś, zgarną cię i zamkną!
Jego słowa wydały mi się niedorzeczne, ale potem przypomniałem sobie uciekającego z kliniki Phina. Pomyślałem o tym, co o mnie wie, co widział, i poczułem dreszcz grozy. Skurwiel jeden, szybko zadziałał. Stracił pracodawcę, nie chciał wpaść w łapy ludzi Linka, więc poleciał do korporacji.
– Pracuję dla RepTeku, powiem im o wszystkim! – Nie byłem pewny, czy wierzę w swoje słowa, panika chłopaka zaczynała mi się udzielać.
– Już ogłosili cię mutantem, oznaczyli jako niebezpiecznego! Dostałeś z miejsca najwyższą kategorię! Chodź ze mną, pokażę ci tę wiadomość, potem zawsze możesz sam się do nich zgłosić!
Jeśli mówił prawdę, gliniarze nie będą chcieli słuchać moich zeznań, z mutantami się nie dyskutuje. Zgarną mnie i odstawią do tajnej kliniki, a tam wszystko wyjdzie na jaw. Za nielegalne wszczepy miałbym spore nieprzyjemności, łącznie z usunięciem świeżej instalacji, ale nie to było moim największym zmartwieniem. Jeśli rzeźnicy i programiści firmy odkryją, co we mnie siedzi (czymkolwiek to jest), mogę już nie zobaczyć znienawidzonego palącego słońca. RepTek nigdy oficjalnie nie przyznał się do wiedzy o cyfrakach, ale na pewno się nimi interesował, a rola królika doświadczalnego w jakimś zakonspirowanym laboratorium niezbyt mi odpowiadała.
– Kurwa, już tu są! – Gonitwę myśli przerwał tupot ciężkich butów na klatce schodowej. – Jest stąd inne wyjście?
– Na dach, już! – podjąłem błyskawiczną decyzję i ruszyłem po schodach.
– Co tu, kurwa... – Gniewna tyrada mojego patologicznego sąsiada urwała się w pół słowa, zakończona odgłosem uderzenia, zaraz po nim usłyszałem łoskot padającego ciała.
Gliniarze wzięli sobie do serca ostrzeżenia firmy. Przysłali od razu oddział szturmowców, a ci się nie patyczkują. Widać pokojowe załatwienie sprawy nigdy nie wchodziło w grę.
Biegnę na górę, nie przejmując się hałasem, rumor, jaki robi grupa uderzeniowa, zagłusza moje kroki. Mijam ostatnie, opuszczone piętro, oglądam się. Gart ledwie dotrzymuje mi kroku. Dopadam klapy prowadzącej na dach, odruchowo napieram prawym ramieniem, złamany nadgarstek eksploduje krótkim bólem, który szybko zanika. Wypadam na płaski, pokryty skamieniałym lepikiem dach. Na całym ciele ciągną świeże blizny, wszystko zagłusza łomot oszalałego serca. Kilka sekund później zdyszany skrzypek staje obok mnie, nerwowo się rozglądając.
– Co dalej? – Z trudem łapie oddech. – Jak stąd zejdziemy?!
– Tam. – Wskazuję zejście do sąsiedniej klatki schodowej. – Szybko, zanim przyjdzie im do głowy obstawić cały blok.
Ruszamy biegiem. Właz, szaleńcza gonitwa w dół, przed oczami migają mi schody i poręcze. Mam wrażenie, że wszczepy drżą i rozgrzewają się lekko, ale to pewnie tylko adrenalina w gojących się ranach. Docieram do drzwi wyjściowych, na szczęście nie ma przy nich nikogo. Gart został z tyłu, szybko przebiera nogami, żeby do mnie dołączyć.
– Co tak długo? – pytam, gdy wreszcie mu się udaje.
– Załadowałeś speedersa?! Leciałeś jak szalony.
Ostrożnie wyglądam na zewnątrz i wiem już, że się spóźniliśmy.
Obok czarnej furgonetki stoi szturmowiec w pełnym rynsztunku, z mojej bramy wychodzi właśnie drugi. Nie zdejmując hełmu z przyciemnianą kuloodporną osłoną, tłumaczy coś pierwszemu, tamten kiwa głową i rusza w stronę naszej kryjówki. Czarna pałka zakończona paralizatorem kołysze się w jego ręku, pancerz lśni lekko w świetle ulicznych latarni. Z klatki wychodzi jeszcze dwóch, idą w drugą stronę. Sprawdzą cały blok. Znajdą nas.
– Gdzie? – rzucam szybkie pytanie, Gart patrzy na mnie zdezorientowany. – Gdzie jest siedziba DTeku? Tam chciałeś mnie zabrać, prawda?
Nawet w półmroku klatki schodowej wyraz jego twarzy dobitnie świadczy o tym, że nie miał konkretnego planu, a sytuacja mocno go przerosła.
– Na obrzeżach dzielnicy Industrialnej – mówi po upływie kilku cennych sekund. – Niedaleko Przymurza.
– Wybiegamy stąd, oczyszczę nam drogę. Leć w lewo, skręć za róg, potem w alejkę. Przemkniemy się obrzeżami – wyklarowałem swój prosty i desperacki, choć mało realny plan.
Daję mu sygnał, by schował się za mną, i wyciągam teleskopową pałkę. Drzwi na klatkę uchylają się, kryjąc nas w cieniu, zakuty w pancerz szturmowiec wchodzi do środka. Mija nas, lecz nie zauważa, hełm musi ograniczać jego pole widzenia, słabe światło też nie pomaga. Rusza w stronę schodów, uznaję, że to nasza szansa.
Gliniarz zaczyna się obracać, nie czekam, by stanąć z nim twarzą w kask. Walę prętem pod kolanami, raz, potem drugi. Nadgarstek i przedramię przeszywa okropny ból – odruchowo wziąłem pałkę w uszkodzoną rękę, poczułem to dopiero teraz. Szturmowiec składa się, opadając na kolana, obrywa jeszcze raz, tym razem pomiędzy hełm a pancerz na plecach, tam osłona jest najsłabsza. Wiotczeje na chwilę, wystarczająco długą, żebyśmy zdołali uciec.
Wypadam z bramy i stwierdzam, że gliniarze pobiegli gdzie indziej, by kontynuować poszukiwania. Nikt nas nie widzi, szybko przemykamy za załom bloku i znikamy w plątaninie bocznych alejek.
Zatrzymaliśmy się, żeby chwilę odpocząć, ale zaraz trzeba było ruszać dalej. Wrażenia mijającej powoli nocy powinny mnie wyczerpać, lecz to skrzypek wydawał się bardziej zmęczony. Ja najwyraźniej odnalazłem w sobie pokłady determinacji pojawiającej się w sytuacjach zagrożenia życia, kiedy organizm sięga do najgłębszych rezerw. Świeże blizny w miejscu nowych wszczepów nie dokuczały już tak bardzo, czułem w nich mrowienie promieniujące do mięśni. Ból w złamanej ręce przeszedł w tępe, lekkie pulsowanie, opuchlizna też jakby zmalała. Ciało postanowiło jeszcze się nie poddawać.
– Masz jakieś pomysły? – zapytałem Garta.
– Nie bardzo. – Jego odpowiedź nie była zaskakująca. – Jakikolwiek transport publiczny odpada. Za dużo kamer, system rozpoznawania twarzy namierzy cię w kilka minut. W ogóle lepiej nie pokazywać się bliżej centrum, choć ta droga byłaby najkrótsza. RepTek ma wszystkie twoje dane, łącznie z całą biometryką, więc chwilowo nie możesz też korzystać z multiterminali.
– Pozostaje droga przez Przymurze. – Choć sądziłem, że to niemożliwe, twarz Garta pobladła po tych słowach jeszcze bardziej. – Trochę naokoło, ale...
– Trochę?! To prawie dzień drogi – jęknął.
– Sam powiedziałeś, że nie mogę pchać się przed kamery, bo zwiną mnie od razu. Monitoring w Mieście jest gęsty, nawet jeśli pójdziemy obrzeżami, w końcu mnie namierzą.
– Przymurze też jest pilnowane... – próbował się spierać bez zaangażowania.
– Ale znacznie słabiej – odparłem. – Przecież wiesz.
– Tam są mutanty, wyrodki... – Skrzypek wyraźnie obawiał się tej trasy.
– Według RepTeku ja też jestem mutantem, będę się czuł jak u siebie – zażartowałem ponuro. – Zresztą nie musisz iść ze mną. Przejdź przez centrum, spotkamy się w Industrialnej.