Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nagle zdaję sobie sprawę, że nie dam rady podciągnąć się do niej i wyjść, nie z niemal bezwładnym lewym ramieniem. Uginam nogi i skaczę, w górze słychać głośny trzask, nadwerężone liny pękają, kabina leci w dół. Desperacko łapię się skrzydła i wciągam ciało na korytarz, w tej samej sekundzie winda spada na dno szybu z ogłuszającym łomotem, wzbijając w powietrze chmury pyłu. W spektakularny sposób zdradziłem swoją obecność, pozostała tylko ucieczka. Wyciągam orła i ruszam po schodach. Dopadam parteru, gotów rozwalić pozostawionych tu wartowników, ale jedyny ludojad tutaj jest już martwy. Stalowa lina musiała wyskoczyć z szybu i smagnąć jak biczem, dosłownie przecinając go na pół. Krztusząc się pyłem, wypadam na zewnątrz, prosto w szarość świtu.

W obawie przed pogonią brnąłem coraz dalej, tym razem świadomie i w konkretnym kierunku. Musiałem opuścić Przymurze i dotrzeć do domu. Wycieńczony do granic możliwości organizm mógł się poddać w każdej chwili, wiedziałem, że jeśli stracę tu przytomność, już jej nie odzyskam. Kanibale nie zorientowali się chyba, że im uciekłem, więc nie ruszyli w pościg. Na szczęście, bo w tym stanie nie miałbym żadnych szans.

Słońce dotknęło szczytu Muru, zalewając Miasto pierwszymi bezlitosnymi promieniami, gdy wreszcie dotarłem do płotu.

– Stój, ręce do góry! – Lufy dwóch karabinów poderwały się, gdy podszedłem do furtki.

– Z tym będzie kłopot, jestem ranny! – odkrzyknąłem, wolnym krokiem zbliżając się do szturmowców. – Jestem technikiem RepTeku – dodałem ciszej, gdy pozwolili mi się zbliżyć.

Podczas gdy jeden z nich mierzył mnie wzrokiem zza ciemnego wizjera, wciąż celując mi w klatkę piersiową, drugi szybko przeskanował podany przez siatkę identyfikator. Uniósł też zasłonę hełmu i przyjrzał mi się uważniej, kiwając głową.

– Co robiłeś na Przymurzu? – zadał to pytanie automatycznie, wiedziałem już, że mnie przepuści.

– Odwiedzałem chorą matkę.

Lufa wymierzonego we mnie karabinu zadrgała lekko, spod hełmu rozległo się parsknięcie. Ucichło natychmiast, gdy legitymujący mnie spiorunował towarzysza wzrokiem.

– Łazicie się tu kurwić, a potem leczyć was trzeba – mruknął strażnik. – Potrzebujesz pomocy medycznej? – To również było pytanie obowiązkowe. System rozpoznał mnie jako pracownika korporacji, zatem należało mi się odpowiednie traktowanie.

– Nie, poradzę sobie – odparłem, przechodząc przez otwartą furtkę.

Ulica stanowiąca umowną granicę między dzielnicami nie wyróżniała się niczym szczególnym. Wystarczyło odpowiednio oddalić się od Przymurza i człowiek od razu mógł poczuć się bezpieczniej. Można tu było spotkać patrole, ale bioćpuny bardzo rzadko zapuszczały się bliżej centrum, choć dróg przez płot pewnie znalazłoby się kilka. Zupełnie jakby Miasto powoli umierało, a Pustynia zdawała się pochłaniać je po kawałku, niepowstrzymywana przez ścianę.

Stojący po drugiej stronie jezdni strażnik miejski majstrował coś przy swoim hełmie. Pewnie przestawiał osłonę na tryb dzienny, zanim zalewający metropolię blask stanie się uciążliwy. Korzystając z nieuwagi gliniarza, przemknąłem kulawym truchtem między bloki, kierując się w stronę swojego budynku. Wolałem nie rzucać się w oczy, w moim obecnym stanie ktoś mógłby mnie pomylić z mieszkańcem podłej dzielnicy i profilaktycznie zastrzelić.

Mijałem migający żółtym i zielonym światłem dystrybutor syntetycznej żywności i nagle zatrzymałem się jak wryty. Poczułem nieodpartą ochotę na enBara. Nigdy nie lubiłem tego świństwa: obrzydliwie słodki kawałek bliżej niezidentyfikowanej substancji dopuszczonej jako środek spożywczy uzupełniający zapotrzebowanie na energię. Zapewne speeders i wydarzenia ostatniej nocy tak mnie wyczerpały, że organizm domagał się uzupełnień. Bez dłuższego namysłu wstukałem mój kod i odebrałem ze szczeliny dwa szeleszczące opakowania. Jedno rozerwałem natychmiast niecierpliwym ruchem i wbiłem zęby w baton. Smakował okropnie, mimo to zjadłem ponad połowę. Resztę wyrzuciłem, lecz drugiego schowałem do kieszeni, właściwie nie bardzo wiedząc, po co to robię. Przecież i tak nie zamierzałem go zjeść.

Do swojego bloku dowlokłem się ostatkiem sił. Cyfrowe narkotyki sprawiły, że sięgnąłem do najgłębszych rezerw, i teraz nieubłaganie nadchodziła pora, żeby za to zapłacić. Ból w ciele przeszedł w tępe pulsowanie, ale czułem, że później może być gorzej.

Z trudem przestawiając nogi, dotarłem do swojego mieszkania. Przesunąłem kartą przez czytnik, zielona dioda zamrugała uspokajająco. Trafienie kluczem do dziurki okazało się znacznie trudniejszym wyzwaniem. Dobrą minutę stałem z czołem opartym o drzwi, próbując otworzyć zamek. Wychyliłem szklankę wody i chciałem już zwalić się na łóżko, które emitowało w tej chwili własną grawitację. Nie mogłem położyć się w takim stanie, choć naprawdę bardzo chciałem. W łazience opatrzyłem ranę na ramieniu. Nie krwawiła już prawie wcale, bolała za to jak cholera, choć nie zagrażała życiu. Zawsze goiłem się szybko, może tym razem też tak będzie. Zacząłem już odzyskiwać władzę w ręce, więc byłem dobrej myśli.

Chyba zdążyłem zasnąć, zanim jeszcze moja głowa wgniotła poduszkę.

Cyfrak - img_7

Biegnę przez niekończące się korytarze, rytm bębnów napędza szaleńczy łomot tłukącego o żebra serca. Gdzieś z boku terkocze karabin maszynowy, pisk opon zmusza do dalszego pędu. Na tle pokrytych obłażącą farbą ścian migają fragmenty kodu, nielegalny port kłuje lekko i promieniuje bolesnym ciepłem. Mijam terminal, sękata łapa wyskakuje z niego i uderza, cios rzuca mną o ścianę. Rogata czaszka pochyla się, jakby przyglądając się ciekawie, puste oczodoły są przerażająco inteligentne. Stwór otwiera paszczę, z której wydobywa dźwięk dzwoniącego telefonu.

Obudziłem się na podłodze, ściskając przepoconą kołdrę. Wstrząsały mną dreszcze jak przy wysokiej gorączce, mięśnie pulsowały bólem. Oddalony o kilka metrów telefon brzęczał uparcie, ale dzielący mnie od niego dystans zdawał się nie do pokonania. Coś było mocno nie tak, czułem się chory i zupełnie rozbity, zdołałem wrócić na posłanie i znów zapadłem w deliryczną drzemkę.

Kiedy ponownie otworzyłem oczy, w mieszkaniu panowała ciemność. Musiałem przespać cały dzień, choć równie dobrze mogłyby to być dwa. Sen nie przyniósł ulgi, nadal bolało mnie właściwie wszystko. Usiadłem na łóżku, świat wokół zawirował niebezpiecznie, ale po chwili wrócił mniej więcej do normy. Telefon rozjazgotał się znowu, tym razem postanowiłem podjąć próbę odebrania. Chwiejnym krokiem podszedłem do stolika, oparłem się o niego ciężko i wcisnąłem odpowiedni przycisk.

– No, wreszcie! – Lekko zniekształcony przez głośnik głos należał do Wiz.una. – Jesteś tam?

– Jestem. – Krótka odpowiedź kosztowała mnie sporo wysiłku.

– Jak poszło wczoraj? Spodziewać się ciebie? – dopytywał szaman.

– Chuj z taką robotą – stwierdziłem zgodnie z prawdą. – Nie masz pojęcia, w co ty mnie wpakowałeś.

– Co masz na myśli? – W jego tonie zabrzmiały ostrożne nuty.

– Nic, po prostu było ciężko. Bardzo – powiedziałem, siadając na podłodze, bo stanie za bardzo mnie męczyło. – Ten cyfrak... czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

– Koniecznie musisz mi wszystko opowiedzieć! – emocjonował się diler. – Będzie czas, jak przyniesiesz to, po co poszedłeś.

– Wiz.un, ja nic nie muszę – poprawiłem go. – Ewentualnie mogę, ale teraz chyba nawet to nie.

– Coś się stało?

– Nie wiem. – Rozmowa zaczynała mnie męczyć, przed oczami czarne mroczki dołączyły do czerwonej poświaty. – Jestem chory, zużyłem wczoraj kilka wtyczek.

– Przyjadę do ciebie. – Szamanowi musiało bardzo zależeć na tych dyskach i próbkach, bo nie podejrzewałem, że chce mnie odwiedzić wyłącznie z troski o moje zdrowie. – Będę za jakąś godzinę.

Siła przyciągania łóżka wzmogła się gwałtownie, poddałem się jej i świat znów wypełniły wydarzenia ostatniej nocy odgrywane w krzywym zwierciadle snu.

16
{"b":"933176","o":1}