– ...zużyty, a co myślałeś...
– ...bacz, może ma tego więcej.
Stłumione światło wdarło się przez szczelinę wyrąbaną w spowijającym mnie mroku, niosąc ze sobą ból i głosy. Najważniejsze to się nie poruszyć, może czerń wróci i zabierze cierpienie. Szarpnięcie za ramię wywołało kolejny paroksyzm, skrzywiłem się i jęknąłem głucho.
– O kurwa, co jest?! – Głośniejszy krzyk odbił się echem w wypełnionej tłuczonym szkłem czaszce. – On żyje!
– Chuja tam żyje. – Drugie stwierdzenie na szczęście było nieco cichsze. – Nawet jeśli, to już niedługo. Dawaj, sprawdzimy, co ma, i spadamy, zanim przyjdą ścierwojady.
Znów poczułem, że ktoś mnie tarmosi, spróbowałem szerzej otworzyć oczy. Zamrugałem, do reszty odzyskując przytomność. Niestety, wraz z nią napłynęła nowa fala męki.
Twarz poznaczona bliznami po trądziku wypełniła większość pola widzenia. Ręce obmacywały moje kieszenie, złodziej nie patrzył na mnie.
Koncentruję się na tym, co zamierzam zrobić, świadomy, że będę miał tylko jedną szansę. Moja ręka zatacza szybki łuk, otwartą dłonią trafiam ospowatego prosto w ucho. Nie do końca panuję nad mięśniami, więc uderzenie nie jest może silne, ale za to dobrze wymierzone. Zaskoczony napastnik odpada ode mnie, zrywam się i staję na chwiejnych nogach. Lewa ręka nie chce mnie słuchać, prawą wyszarpuję broń z kabury. Ospowaty jęczy na glebie, potrząsając głową, jego kumpel zaskoczony patrzy w wylot drżącej lufy.
– Spokojnie, myśleliśmy, że już po tobie... – powiedział, unosząc ręce. – Wyglądasz paskudnie.
– Ja ci, kurwa, zaraz... – Ospowaty podniósł się, ale przerwał tyradę, widząc ciemny tunel lufy orła. – No, no, nie trzeba tak od razu...
Wciąż trzymając tych dwóch na muszce, rozejrzałem się wokół. Mały pokoik, na pokrytych niegdyś białą farbą ścianach pełno bohomazów udających graffiti. Wypatrzyłem też wyblakłe pomarańczowe oznaczenie, pozostałe po ewakuacji z czasów Błękitnej Plagi. Jak wiele podobnych mówiło jasno: zero uratowanych, jeden zakażony, trzy trupy. Podłogę zaścielały śmieci i szczątki mebli, w kącie czerniał ślad po ognisku. Przez rozbite okno wpadało do wnętrza szarawe światło, musiało być krótko przed wschodem słońca.
– Gdzie jestem? – Ponownie skupiłem się na niedoszłych złodziejach.
– Na Przymurzu – odpowiedział ten, którego nie uszkodziłem. – Opuść broń.
– Może później. Gdzie konkretnie?
– W bloku niedaleko Parku. Słuchaj, pójdziemy już, co? W okolicy mogą się kręcić ścierwojady...
Zrozumiałem, że zapuściłem się daleko od laboratorium Chińczyków i niestety, pobiegłem w złym kierunku. Zamiast znaleźć się na Wrzaskach, wylądowałem w starej części zakazanej dzielnicy. Jeśli owiany złą sławą Park faktycznie był niedaleko, należało się zbierać.
Uważniej przyjrzałem się moim prześladowcom. Wychudzeni, strzelający oczami na boki, wyglądali na bioćpunów, choć niezbyt jeszcze zdegenerowanych. Dopóki to ja miałem broń, nie stanowili zagrożenia, kłopot w tym, że nie wiedziałem, jak długo zdołam utrzymać się na nogach.
– Dobra, idziemy – zadecydowałem. – Tylko bez sztuczek, ta zabawka robi dziury, przez które można przełożyć pięść. Wyjdziemy z budynku i każdy ruszy w swoją stronę.
Gorliwie pokiwali głowami, po czym nieco niechętnie odwrócili się do mnie plecami i wyszli na korytarz. Zrobiłem niepewny krok, potem drugi, spróbowałem poruszyć pokrytą zaschniętą krwią lewą ręką. Drgnęła, ale przypłaciłem to eksplozją bólu ponad łopatką. Na opatrywanie ran przyjdzie jeszcze czas, ograniczyłem się tylko do wyciągnięcia z legalnego portu zużytej wtyczki speedersa. Trzeba będzie wyczyścić złącze, nie chciałem, żeby przy rutynowej kontroli w RepTeku pojawiły się niewygodne pytania. Wszystko, co podłączamy przez legalne gniazdko, może zostawić jakieś ślady, lepiej nie ryzykować. To później, na razie musiałem się stąd wydostać.
Powoli wlokłem się holem, dwóch narkomanów robiło za przewodników. Koncentrowałem się na przestawianiu nóg, całe ciało pulsowało cierpieniem. Wracały do mnie wydarzenia minionej nocy. Laboratorium, rogaty cyfrak, mafiosi i ucieczka. Dwa fizjowspomagacze, doprawione na koniec adrenaliną i speedersem. Nic dziwnego, że ledwo trzymałem pion.
Zlecenie Wiz.una wyraźnie mnie przerosło. Co innego włamać się do jakiegoś systemu, wykraść dane zamówione przez szemranych typków czy unieszkodliwić cyfraka mieszającego w obwodach inteligentnego domu mafijnego watażki; ta awantura to zupełnie nie mój kaliber. Z drugiej strony robota nie wyglądała na tak przesraną, więc chyba nie doceniłem jej potencjału.
Sunąłem dalej, opierając się o odrapaną ścianę. Ospowaty odwrócił się na chwilę i obrzucił mnie szybkim spojrzeniem. Pewnie miał nadzieję, że padnę po drodze i będzie mógł dokończyć to, co zaczął. Dobrze, że nie miał pojęcia, jakie skarby mam poupychane w kieszeniach i niewielkim plecaku.
Minęliśmy ciemny szyb windy i zbliżyliśmy się do schodów, gdy gdzieś niedaleko rozległy się dźwięki bębna. Jednemu instrumentowi odpowiedział drugi, chwilę potem trzeci, dołączyły do nich wydające metaliczny odgłos kołatki. Dźwięki niosły się echem i odbijały w betonowych trzewiach budynku.
– Ludojady! – W głosie jednego z przewodników wyraźnie usłyszałem lęk.
Spojrzeli po sobie i jak na komendę rzucili się do ucieczki. Zanim zdążyłem zareagować, zbiegali już schodami w dół. Zmroziło mnie, zrozumiałem, czego się obawiali. Niedobory żywności na Przymurzu powodowały, że akty kanibalizmu nie były tu rzadkością. Niektórzy dopuszczający się ich osobnicy ponoć bardzo zasmakowali w ludzkim mięsie... Mieli szczególnie upodobać sobie teren Parku, więc jeśli ten blok faktycznie stał w pobliżu, mogłem mieć poważne kłopoty.
Zataczając się lekko, ruszyłem po stopniach śladem uciekinierów, zakładając, że biegną do wyjścia. Nie miałem pojęcia, na którym piętrze jestem – film urwał mi się, zanim jeszcze wszedłem do tego budynku. Klatka schodowa ciągnęła się daleko w dół, więc na cyfrowym haju musiałem wspiąć się dość wysoko. Gdzieś u góry po schodach zabębniły kroki, rozpoczęła się pospieszna ewakuacja niemal opuszczonego wieżowca. Starałem się schodzić jak najszybciej, co w moim stanie oznaczało, że wlokłem się niemiłosiernie. Ktoś przebiegł obok mnie, potrącając zranioną rękę, zawyłem z bólu i spadłem z kilku schodków. Udało mi się pozbierać, spojrzałem w dół i uznałem, że do parteru zostały najwyżej cztery kondygnacje. Nagle blok wypełniły dźwięki bębnów, odbijając się jeszcze głośniejszym, zwielokrotnionym echem od betonowych ścian. Ludożercy weszli do środka.
Dalsze pozostawanie na schodach nie miało już sensu, gorączkowo rozglądałem się w poszukiwaniu kryjówki. Wczesna pora wskazywała na to, że urządzili sobie polowanie, chcąc zaskoczyć zdobycz we śnie. Na pewno przeszukają wszystkie zakamarki. Tyle że nie wszystkie od razu. Mieszkania jako kryjówki odpadają, to ślepe zaułki z jednym wejściem, zresztą tam na pewno sprawdzą. Szyb windy ział ciemnością, postanowiłem zaryzykować. Przesuwne drzwi były otwarte na stałe, położyłem się i spojrzałem w dół. Nie dostrzegłem żadnej drabinki, za to nieco niżej wisiała unieruchomiona winda. Stalowe liny były pokryte rudym nalotem, ale chyba nie miałem wyjścia. Wahałem się jeszcze chwilę, lecz dobiegające z klatki schodowej wrzaski zmobilizowały mnie do działania.
Chowam broń i skaczę, czy raczej spadam w dół. Staram się wylądować na nogach, lecz boleśnie uderzam w kolano, przewracam się i nieruchomieję na moment. Czuję, jak stalowe pudło opada pod moim ciężarem, wyobraźnia podsuwa obraz sypiących się z lin płatków rdzy. Wstaję z trudem i szybko oceniam sytuację. Winda stoi między piętrami, więc dam radę dosięgnąć drzwi. Na szczęście są prawie zamknięte, szczelina między skrzydłami ma najwyżej kilka centymetrów. Przywieram do niej i jednym okiem obserwuję korytarz. Przez chwilę nic się nie dzieje, lecz zaraz potem pojawiają się kanibale. Wypadają na korytarz i metodycznie przetrząsają wszystkie pomieszczenia. Ubrani w łachmany, porozumiewają się okrzykami i warknięciami, biegają rozgorączkowani w poszukiwaniu zdobyczy. Jeden przebiega tuż obok mojego schronienia, staje na chwilę i zdaje się węszyć wokół. Jego twarz jest zdeformowana, pokrywają ją guzy i dziwne narośle. Pewnie potomek ocalałych z Błękitnej Plagi. Kto wie, może nawet mieszkał kiedyś w tym bloku? Na szczęście w toku zwichrowanej ewolucji nie wykształcił jeszcze zbyt czułego węchu, więc po paru sekundach rusza dalej. Grupa kończy sprawdzać piętro i leci wyżej, odczekuję jeszcze kilkadziesiąt uderzeń walącego serca i postanawiam uciekać. Używając tylko prawej ręki, ciągnę za drzwi. Wysiłek doprowadza moje wycieńczone ciało na skraj omdlenia, ale szpara powiększa się z cichym zgrzytem.