Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Szum serwomechanizmu dobiega gdzieś z głębi laboratorium, odwracam się w tamtym kierunku i widzę wysuwającą się z panelu sufitowego wieżyczkę automatycznego działka. Lufa płynnie przekręca się w moją stronę, rzucam się do bocznego pomieszczenia, zanim pada pierwszy strzał, huk rozlegającej się ułamek sekundy później serii jest ogłuszający. W podłodze korytarza, dokładnie w miejscu, gdzie stałem, wykwitają dziury, tryskają fontanny pyłu. Karabin milknie, gdy czujniki wykrywają brak celu, słyszę, jak broń kręci się, skanując okolicę.

Wstałem i rozejrzałem się po pokoju. Na podłodze twarzą do ziemi leżało ciało niskiego mężczyzny ubranego w laboratoryjny fartuch. Kitel miał na plecach duże logo chińskiego wydziału naukowego. Wpisany w zębate kółko mikroprocesor opleciony spiralą DNA był przestrzelony w trzech miejscach, wokół dziur zastygła ciemna krew. Wyposażenie pomieszczenia stanowiły dwa biurka, szafka na dokumenty i jeden zniszczony komputer. Konkretnie: rozstrzelany – w obudowie ziały otwory po kulach średniego kalibru. Nie miałem czasu zastanawiać się, co tu zaszło, ważniejsze było to, że nie znalazłem konsoli systemowej. Bez niej nie wyłączę tej cholernej sufitowej pukawki. Swoją drogą, ciekawe, czy aktywacja systemów obronnych była dziełem cyfraka, czy po prostu zaprogramowanym działaniem po wykryciu intruza? Tak czy inaczej, trzeba było to wyłączyć. Wziąłem z biurka brudny kubek po kawie i podszedłem do drzwi. Rzuciłem go na korytarz, rozbił się z głośnym brzękiem, lecz poza tym nic się nie stało. Niedobrze, znaczy wieżyczka jest wyposażona w czujnik ciepła, a nie ruchu. Nie dam rady jej zmylić, zacznie strzelać, jak tylko się wychylę.

Rozważania dotyczące wyjścia z sytuacji przerywa nowy dźwięk. Miarowy chrzęst dobiega gdzieś z głębi korytarza, wyraźnie się zbliża. Czuję, jak oblewa mnie zimny pot, wiem już, co zmierza w moją stronę. Bezpieczny dotąd pokój właśnie zamienił się w śmiertelną pułapkę. Gąsienicowy bot wjedzie tu i zwyczajnie mnie rozstrzela. Wyjmuję orła z kabury, rozkładam teleskopową pałkę i przypinam ją do pasa. Nie sądzę wprawdzie, żeby miała mi w czymkolwiek pomóc, ale sprawia, że czuję się nieco pewniej, czekając na śmierć. Staję obok drzwi z bronią gotową do strzału. Opancerzony? Jakie uzbrojenie? Strzelać w korpus czy w moduł regulatora? Chrzęst narasta, bieleją knykcie palców zaciśniętych na broni. Bot staje przed wejściem, zupełnie jakby się wahał. Do pomieszczenia wnikają eteryczne zielonkawe macki, migoczące w nich strzępy kodu wyglądają na mocno zaawansowane. Czyli bot opanowany przez cyfraka, świetnie. Pewnie tego samego, który dał mi popalić przy wejściu. Błyskawicznie uznaję, że nie ma już na co czekać. Szczęknięcie bezpiecznika, wypadam na środek pomieszczenia, podrywam broń. Otoczony poświatą stwora bot unosi sprzężone karabinki, w ułamku sekundy podejmuję decyzję. Strzelam w łączenie między regulatorem a korpusem, tam gdzie pancerz powinien być najsłabszy.

Desert eagle ma koszmarny odrzut, trzeci strzał poszedł za wysoko, ale pierwsze dwa trafiły chyba całkiem nieźle. Reszty dokonał duży kaliber i ogromna moc pocisku. Bot zaiskrzył i zamarł, dwie sekundy później eksplodował sterownik. Opuściłem broń, lecz w tej samej chwili stało się coś, czego nie przewidziałem.

Od zniszczonego robota odrywa się ogromny kształt, rzuca w moją stronę. Przez sekundę widzę łapy wyglądające jak sękate gałęzie, podłużną głowę i... rogi? Skoncentrowana energia ciska mną o ścianę, w głowie wybucha ból i ogłuszający ryk, po czym świadomość gaśnie.

Cyfrak - img_7

Przytomność wracała powoli, wraz z docierającym do mnie swądem tlącej się izolacji. Leżałem na podłodze i gdy otworzyłem oczy, dymiący wrak robota stojący przy wejściu był pierwszym, co zobaczyłem. Usiadłem, opierając się o ścianę, i potrząsnąłem głową. Czerwona poświata nie zalegała na obrzeżach pola widzenia, lecz przysłaniała je całkowicie. Ból koncentrował się w głowie, ale ostro promieniował też na resztę ciała. Z jakiegoś powodu kontakty z cyfrakami tak się właśnie dla mnie kończą, a to spotkanie było zdecydowanie bliższe, niżbym sobie życzył. Drżącymi rękami wymacałem w kieszeni wtyczkę fizjowspomagacza. Musiałem trzy razy próbować, zanim udało mi się wcisnąć ją w wystający z nielegalnego portu przedłużacz. Gdy wreszcie trafiłem, zalała mnie fala błogości. Narkotyk wszedł w cyfrową fazę, pod powiekami zabłysnęły elementy kodu, tak różnego od tego, który widziałem u cyfraka.

Cierpienie nie zagłuszało już myśli, zastanowiłem się, co właściwie zaszło. Rozwaliłem bota, głównie dzięki szczęściu, sporemu kalibrowi i węglikowi wolframu, którym były pokryte pociski. Niszczycielska siła była zwielokrotniona, bo maszynę opanował cyfrak. Stwór musiał być jednak bardzo mocno rozwinięty. Zdołał wyrwać się z konającej maszyny, ucieleśnić (co to właściwie było?) i walnąć mnie w postaci skondensowanej energii. Potem zapewne się rozproszył, chyba że zdołał wrócić do systemu. Miałem paskudne przeczucie, że wkrótce będę musiał to sprawdzić.

Spojrzałem na zegarek, okazało się, że byłem nieprzytomny zaledwie kilka minut. Wyciągnąłem wtyczkę cyfrowego dopalacza, zrobił już swoje. Ból zniknął całkowicie, czułem się wręcz napompowany energią. Stękając z wysiłku, wciągnąłem bota do pokoju. Pomajstrowałem chwilę przy górnej pokrywie, zdjąłem ją i rzuciłem okiem na uszkodzoną elektronikę. Plastik pokrywający przewody tlił się lekko, ale ja potrzebowałem nieco silniejszego płomienia. Odszukałem przewody zasilające i skręciłem je ze sobą, wywołując zwarcie. Szybko zaczęły się rozjarzać, więc wypchnąłem maszynę z pomieszczenia. Wystająca z sufitu wieżyczka namierzyła cel, ale jej termoczujnik nie był w stanie go zidentyfikować z powodu zbyt wysokiej i zmiennej temperatury. Lufa kiwała się niepewnie. Skorzystałem z tego i szybko przeskoczyłem do pokoju naprzeciwko. Miałem szczęście, znajdująca się w nim konsola systemowa wyglądała na nieuszkodzoną. Niestety, ekran zgasł, gdy tylko próbowałem wpisać pierwsze komendy. Nie była to zwyczajna blokada dostępu, nie wyświetlił się żaden błąd. Cyfrak zdążył wrócić do systemu i najwyraźniej uznał, że na razie się przyczai. Mogłem go załatwić na dwa sposoby. Fizycznie, niszcząc każdy komputer i terminal w laboratorium, lub pokonać go w nieco bardziej osobisty sposób. Pierwsze rozwiązanie stanowiło ostateczność, ponieważ wtedy nie wyniosę zbyt wielu wartościowych danych dla Wiz.una. Pozostało bardziej finezyjne podejście.

W jednym z gniazd rozgałęzionego przedłużacza ląduje przejściówka. Kolejne już dzisiaj bezpośrednie wpięcie przez nielegalny port. Czuję obcą świadomość zaszytą gdzieś w głębi kodu. Jest sprytny, nie pokazuje się w postaci obłoku wokół konsoli, na razie pozwala mi bez przeszkód buszować w systemie. Nie uruchamiam ekranu, nie jest mi już potrzebny. Pod powiekami przeglądam kolejne poziomy menu, odnajduję część odpowiedzialną za sterowanie systemem zabezpieczeń. Wyłączam tryb gotowości wieżyczek i wtedy stwór uderza. Obraz widzialny tylko dla mnie znika nagle, przed zamkniętymi oczami przelatuje mi sękata łapa. Najwyraźniej cyfrak mocno przywiązał się do stworzonej przez siebie postaci, skoro używa jej także wewnątrz systemu. Odruchowo szarpię głową, chcąc uniknąć ciosu, który nie zagraża mi fizycznie, lecz sekundę później udaje mi się opanować. Tańczę palcami po klawiaturze, jednocześnie skupiając wolę na blokowaniu stwora. Miota się wściekle, port pod pachą zaczyna promieniować ciepłem. Moja podświadomość wie, co robić, przejmuje kontrolę nad naszym połączeniem. Wspomagam ją komendami wklepywanymi ręcznie, nic wielkiego – autodiagnostyka, usuwanie obcych fragmentów kodu. Cyfrak zaczyna tracić postać, widzę połyskującą obcym językiem programowania chmurę danych. Palący ból w złączu, jakby nagle zapłonęło żywym ogniem, iskra cierpienia mknąca w stronę czaszki i oślepiający błysk przed oczami. Wszystko zalewa głośny ryk ginącego stwora.

13
{"b":"933176","o":1}