Mur zdawał się rzucać cień nawet nocą. Wysoka na ponad pięćdziesiąt metrów konstrukcja ze stali i betonu dodatkowo oddzielona była od Miasta dwuipółmetrowym płotem zwieńczonym drutem kolczastym. Pas pomiędzy siatką a ścianą miał szerokość trzydziestu metrów i stanowił swoistą ziemię niczyją. W okolicy panowała cisza, mącona tylko szumem piasku uderzającego od strony Pustyni. Na szczycie Muru błyskały rozmieszczone w równych odstępach czerwone światła. Nie bardzo wiedziałem, czemu miałyby dziś służyć. Samoloty od dawna nie latały, więc lampki miały chyba jedynie historyczne znaczenie. Dawno temu w porywie młodzieńczej fantazji udało mi się dostać na górę. Widok rozciągający się stamtąd na okolicę Miasta nie był może optymistyczny, ale majestatu mu nie brakowało.
Przemykałem ostrożnie wzdłuż bloków, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Według oficjalnych statystyk nie mieszkało tu zbyt wielu ludzi, ale te dane nie zawsze były precyzyjne. W końcu to od RepTeku zależało, kogo właściwie uznaje za człowieka. Lista akceptowalnych mutacji wciąż się zmieniała. Tak czy inaczej, byłem zdania, że lepiej pozostać niezauważonym.
Wejście do laboratorium Chińczyków było dobrze zakamuflowane, choć położone przy szerokiej ulicy, gdzie bez problemu można podjechać samochodem. To ciekawe, że w RepTek Polis tylko najbogatszych było stać na te elektryczne zabawki, więc po ulicach jeździły właściwie wyłącznie taksówki będące własnością korporacji, wysoko postawieni oficjele (również własność korporacji) oraz mafiosi (reprezentujący dla odmiany sektor prywatny).
Podszedłem do multiterminala wpuszczonego w ścianę budynku. Urządzenie miało pęknięty ekran i było pobazgrane farbą w sprayu, ale według informacji Wiz.una to właśnie ono służyło jako pierwsza kontrola dostępu. Obejrzałem je dokładnie, ale nie zauważyłem żadnych konkretnych modyfikacji. Port dostępu bezpośredniego i czytnik kart wydawały się nieuszkodzone, postanowiłem najpierw spróbować z plastikiem. Karta gładko weszła w szczelinę, usłyszałem cichy szum startujących wiatraków w trzewiach maszyny. Monitor rozjarzył się błękitnym światłem, lecz zaraz potem zgasł. Zakląłem pod nosem i wetknąłem kabel w nielegalny port pod pachą. Wybrałem odpowiednią końcówkę, podłączyłem się do terminala. Zamknąłem oczy i nie dotykając na razie klawiatury, szybko sprawdziłem, co jest nie tak. Zdążyłem zobaczyć jedynie strukturę menu i system znów mnie odłączył. To nie wyglądało na działanie cyfraka, raczej zaprogramowane zabezpieczenie. Wszystkie multiterminale mają zaimplementowane sprzętowo bramki awaryjnego odblokowania. Żeby z nich skorzystać, konieczna jest służbowa karta technika, legalny port z numerem zapisanym w bazie RepTeku oraz odpowiednie umiejętności. Problem w tym, że każde takie logowanie jest automatycznie odnotowywane w bazie, wraz z godziną, lokalizacją i danymi pracownika.
Chińczycy nie mogli korzystać z legalnych metod, co oznaczało, że wprowadzali jakiś konkretny kod czy kombinację lub mieli odpowiednie urządzenie. Nie mogłem użyć ich metody, więc spróbowałem po swojemu.
Dawno temu zgłosiłem zaginięcie mojej służbowej karty i otrzymałem duplikat. Stary plastik długo modyfikowałem. Usunąłem moduł lokalizacyjny, dołożyłem nowy chip i źródło zasilania, wyczyściłem wszystkie numery identyfikacyjne. Przeprogramowałem kartę tak, żeby dało się ją aktywować prostym kodem, bez konieczności pełnego dostępu do systemu. Klawiatura terminala była sprawna, więc uruchomiłem odpowiednią sekwencję.
Mój nielegalny port ma specjalne maskowanie, a do tego może pełnić wszystkie funkcje tego zwykłego. Jego numer nie figuruje oczywiście w rejestrach RepTeku, ale wyposażyłem go w funkcję szybkiego generowania identyfikacji, więc to nie stanowi problemu.
Terminal wystartował w trybie awaryjnym, a przynajmniej w czymś, co go przypominało. Popękany ekran zabłysnął ponownie, ale niebieskie tło było jedynym znanym mi elementem. Monitor wypełniały bezładne ciągi cyfr i znaków, zmieniające się co około piętnaście sekund. Spróbowałem dostępu przez kabel i wtedy zobaczyłem cyfraka. Musiał siedzieć głęboko ukryty w maszynie, a teraz zaatakował. Pod powiekami mignął mi obraz, emanacja tego, jak stwór widział sam siebie. Zapamiętałem kopyta, rogi i paszczę pełną zębów, potem usłyszałem ogłuszający ryk i poczułem ostry ból eksplodujący od ramienia aż do nasady czaszki. Prymitywna skuteczność ataku zmusiła mnie do odłączenia kabla. Zatoczyłem się w tył, potrząsając głową, ale to nie pomagało w pozbyciu się dzwonienia w uszach.
– Ostro pogrywasz... – mruknąłem, ponownie zbliżając się do urządzenia. – Spróbujemy inaczej.
Wklepałem jeszcze kilka kodów uruchamiających dodatkowe funkcje karty. Udało mi się jedynie osiągnąć zmianę kolorów niektórych fragmentów wyświetlanego na ekranie bełkotu. Patrzyłem na to przez chwilę, nie wiedząc, co robić dalej. Mógłbym spróbować wykończyć cyfraka, ale czułem silny wewnętrzny opór przed ponownym włożeniem wtyczki do portu. Uznałem, że jeśli uda mi się pokonać bardziej tradycyjnymi metodami pierwsze zabezpieczenia, ze stworem pójdzie nieco łatwiej. Jeżeli będę miał lepszy dostęp, może zdołam uniknąć kolejnego frontalnego ataku. Przyszło mi do głowy, że powinienem więcej skasować Wiz.una za tę robotę. Tyle problemów z otwarciem drzwi, nie chciałem nawet myśleć, co znajdę za nimi.
Wlepianie wzroku w monitor przyniosło nieoczekiwany skutek. Dostrzegłem pewną prawidłowość pomiędzy wyróżnionymi kolorem fragmentami kodu. Pojawiały się cyklicznie tylko w kilku określonych miejscach. Ciągi znaków były różne za każdym razem, lecz lokalizacja okazała się powtarzalna. Na dodatek to, co wydawało się jedynie bohomazami wysprayowanymi na krawędziach wyświetlacza, wskazywało dokładnie te punkty. Odczekałem do najbliższej zmiany, po czym szybko wystukałem na klawiaturze odczytany kod. W głębi maszyny coś zapiszczało atonalnie. Cały multiterminal drgnął i z cichym sykiem kompresorów zagłębił się w ścianie budynku, odsłaniając wejście. Wyglądało na to, że cyfrak namieszał coś w dostępach, odcinając tym samym dojście Chińczykom. Sam przyczaił się i atakował każdego, kto próbował dostać się przez port. Moja karta wymusiła na nim współpracę (oczywiście w ograniczonym zakresie), ale mafiosi pewnie nie dali nawet rady uruchomić ekranu. Schody tonęły w ciemnościach. Gdy tylko na nich stanąłem, terminal wsunął się na swoje miejsce. Nieco przypominało to scenę z marnego horroru: zatrzaskujące się za plecami drzwi do ciemnej piwnicy. Wyjąłem z kieszeni latarkę i omiotłem przestrzeń snopem światła. Kilkanaście stopni w dół, prowadzących wprost do kolejnych drzwi. Stalowa gródź nie miała klamek, za to z boku w ścianie zobaczyłem konsolę z małym monitorem. Klawiatura nie reagowała, na ekranie widniał kod błędu. Nie znałem jego oznaczenia, poza tym wyglądał dość podejrzanie. Lekko przechylone logo, literówka w enigmatycznym opisie: WYJĄTEK KYRTYCZNEGO PRZERWANIA ZABLOKOWANY. Może było to dzieło jakiegoś domorosłego programisty-dysgrafika, ale niekiedy takie dziwactwa były robotą cyfraków. Niewykluczone, że stwory w ten sposób zniechęcały do grzebania w urządzeniach, gdy zgromadziły sporo danych i chciały je przeprocesować.
Nie zauważyłem szczeliny na kartę, z boku ział czernią otwór portu bezpośredniego. Wyglądało na to, że aby wejść dalej, należało podpiąć się kablem. Miałem silne przeczucie, że stwór, który zagnieździł się w terminalu wejściowym, będzie czyhał także tutaj. Był agresywny, prawdopodobnie samoświadomy, więc było całkiem możliwe, że przejął wszystkie systemy tajnego laboratorium. Dziwny błąd na ekranie konsoli zadrżał i zamigotał, upewniając mnie o obecności cyfraka.
Wziąłem głęboki wdech, jakbym zamierzał zanurkować, po czym wetknąłem wtyczkę w port. Odruchowo zacisnąłem zęby, spodziewając się ataku, ale ten nie nastąpił. Przymknąłem oczy i rozejrzałem się w systemie. Zwykła blokada, można powiedzieć: prymitywna. Wplecione w kod elementy, które nie należały do tego języka programowania, skutecznie zawiesiły konsolę. Bez wątpienia robota cyfraka, ale dość kiepska. Szybko usunąłem zbędne fragmenty i przywróciłem funkcjonalność. Cały czas spodziewałem się ryku bestii i bólu eksplodującego pod czaszką, ale nic takiego się nie stało. Odblokowałem drzwi i z westchnieniem ulgi wypiąłem przewód. Gródź opadła w dół, ukazując korytarz oświetlony awaryjnymi pomarańczowymi lampkami umieszczonymi przy podłodze. Już na pierwszy rzut oka było widać, że Chińczycy włożyli w ten obiekt sporo czitów. Podziemie kamienicy zostało całkowicie przebudowane. Wyłożone jasnymi kafelkami posadzki, ściany z olejną lamperią do połowy wysokości – nic z tego nie przypominało obskurnej piwnicy, którą mimo zapewnień Wiz.una spodziewałem się tu znaleźć. Drzwi zamknęły się za mną z cichym stuknięciem, a kilka sekund później rozpętało się piekło.