– Tak, właśnie szedłem się przygotować.
Odwróciłem się i bez pożegnania ruszyłem w kierunku schodów. Strużki zapylonej wody z niedawnego zraszania ściekały kanalikami przy stopniach, by zniknąć w studzience. Gdy wspinałem się na górę, świst powietrza w tunelach przypominał mi echo wrzasku umierającego cyfraka.
Zapach oleju do broni zawsze pomagał mi się uspokoić i skupić myśli. Rozłożony na części pierwsze glock lśnił już czystością, zabrałem się więc do orła. Działałem automatycznie, właściwie nie myśląc o tym, co robię. Demontaż, czyszczenie, smarowanie, składanie. Zadanie, które mnie czekało, z pozoru wydawało się proste. Obejść zabezpieczenia, pewnie wsparte czy raczej przejęte przez jakiegoś cyfraka. Wleźć do środka, wynieść, co się da, wyjść. Im ciszej i szybciej, tym lepiej. Podobne rzeczy robiłem już wcześniej. Cyfrowe prochy, zwłaszcza te dobre, do tanich nie należą. Moje ciało reagowało bólem i czerwoną poświatą na otaczającą mnie technologię – uważałem za gorzką ironię fakt, że to jej produkt (choć nielegalny) przynosił też ulgę.
Pytanie, jakie atrakcje zamontowali w swoim laboratorium Chińczycy. Byli znani z nieco niestandardowego podejścia do kwestii bezpieczeństwa, więc mogłem się spodziewać dosłownie wszystkiego. Przeładowałem desert eagle’a i spuściłem iglicę na sucho. Satysfakcjonujący trzask upewnił mnie, że wszystko jest na swoim miejscu.
Spojrzałem na leżącą na stole broń. Będę musiał jej użyć tylko w przypadku, jeśli ciche podejście nie wypali. Chińczycy. Laboratorium na Przymurzu. Cyfrak i boty. Jednak wezmę orła. Dwa magazynki załadowałem amunicją .375 Magnum typu Hollow Point pokrytą węglikiem wolframu. Nadawał twardość pociskom, ale miał też inne zalety. Przede wszystkim skrajnie destrukcyjny wpływ na zainfekowane maszyny. Było to oczywiście rozwiązanie ostateczne, ale skoro ciężko stwierdzić, co zastanę na miejscu, lepiej być przygotowanym na rozmaite sytuacje.
Wcześniej sprawdziłem informacje na nośniku, który dał mi Wiz.un. Było tego całkiem sporo, niestety, większość dotyczyła projektów prowadzonych w placówce, a nie zabezpieczeń. Niewiele z tego zrozumiałem, naukowy bełkot dotyczący biośrodków nigdy nie był moją mocną stroną. Trafiłem na ciekawą sekcję dotyczącą badań nad ulepszeniem portów dostępowych, maskowaniem i chemicznym wspomaganiem ich pracy. Coś takiego faktycznie mogło się dobrze sprzedać, opcja interesująca zarówno dla domorosłych hakerów, wielbicieli porno ładujących efekty przez mikrozłącza, jak i dla okazjonalnych cyfrowych ćpunów. Uniemożliwienie namierzenia legalnego portu oraz opcja wyczyszczenia historii wydawały się bardzo atrakcyjne, do tego jeszcze wzmocnienie połączenia za pomocą chemii. Opis nie był zbyt szczegółowy. Zrozumiałem, że na razie jest to raczej koncepcja. Niestety, to nadal nie dawało mi wiedzy, z jakimi środkami ochrony przyjdzie mi się zmierzyć.
Przygotowałem resztę sprzętu. Skopiowana służbowa karta z wyczyszczonymi modułami seryjnymi umożliwiającymi identyfikację technika, dodatkowo podkręcona chipem pozwalającym na szybszy dostęp. Teleskopowa pałka, z którą rzadko się rozstawałem, kabel pasujący do nielegalnego portu, zakończony kilkoma różnymi rodzajami wtyków, mała latarka. Do kieszeni skórzanej kurtki wrzuciłem jeszcze speedersa i dwa fizjowspomagacze.
W kierunku Przymurza metro nie jeździło. Prowadziła tam wprawdzie linia, były nawet dwie stacje, ale tuż za Wrzaskami tunele zostały zamknięte hermetycznymi grodziami. Do tej owianej złą sławą dzielnicy można się dostać jedynie pieszo. Żaden z krążących po Mieście taksówkarzy nie zgodzi się tam wjechać nawet za podwójną stawkę, i nie tylko dlatego, że wśród mieszkańców tego dystryktu mało kogo stać na taryfę.
Głęboko odetchnąłem wieczornym, odświeżonym zraszaniem powietrzem i ruszyłem w stronę majaczącego w oddali Muru. Szedłem szybko, wsłuchując się w odgłosy Miasta oraz rytm własnych kroków. Żółtawy pył ściekał wraz z wodą do studzienek, blask nielicznych latarni ulicznych odbijał się w mokrym asfalcie. Coraz dalej od centrum ulice stawały się coraz ciemniejsze. Przymurze nie było odcięte od zasilania, ale ekipy remontowe zapuszczały się tam raczej rzadko, więc znaczna część świateł czy innych urządzeń zwyczajnie nie działała. Nieco to ironiczne, jak na miasto zarządzane przez korporację serwisową. Co jakiś czas pojawiały się głosy, że Przymurze należy szczelniej odgrodzić od reszty metropolii. Gdyby zrobić to za pomocą jakiejś ściany, trzeba by było zmienić nazwę na Śródmurze. Na razie od bardziej cywilizowanych dystryktów oddzielał je wysoki płot z rozmieszczonymi gdzieniegdzie pilnowanymi bramami.
Władze RepTeku co jakiś czas zapewniały, że zajmą się problemami tej dzielnicy oraz że nie można zmniejszać powierzchni zdatnej do zasiedlenia. Nie wiedziałem, czy ktokolwiek wierzył w tę propagandę. Ludzi w Mieście było coraz mniej, raporty o przyroście naturalnym nie napawały optymizmem. Nasza matczyna korporacja dla uspokojenia nastrojów wysyłała czasem kilku pracowników za płot. Pod silną ochroną oczyszczali blok czy dwa, naprawiali trochę sprzętu, a w krótkim czasie sytuacja i tak wracała do poprzedniego stanu. Przymurze niszczało spokojnie w cieniu bariery odgradzającej nas od Pustyni. Pozostawione samo sobie tuż po Błękitnej Pladze, stało się siedliskiem bioćpunów, mutantów i różnej maści degeneratów, którymi nikt się nie interesował, dopóki siedzieli u siebie. RepTekowi wiecznie brakowało środków i ludzi, żeby zrobić tu porządek.
Potencjał tego miejsca zaczęły wykorzystywać organizacje przestępcze. Trudno się dziwić, że Chińczycy właśnie tam postawili swoją tajną placówkę. Nie dość, że zagrożenie nalotem służb porządkowych było właściwie zerowe, to jeszcze gdyby potrzebowali ludzi do testów biośrodków, ćpuny ustawiałyby się w kolejce.
Strażnik miejski stojący przy jednej z mniejszych furtek wyglądał, jakby był tu za karę, co w sumie mogło być prawdą. Jego postawa wyrażała zniechęcenie, myślami był pewnie gdzieś daleko. Mimo to wyglądał groźnie w czarnym kevlarowym kombinezonie. Obrócił się w moją stronę, w przyciemnionym wizjerze hełmu zobaczyłem swoje odbicie. Pewnie robiło to wrażenie na bioćpunach (tych wystarczająco świadomych, żeby w ogóle myśleć), ale ja wiedziałem, że wystarczy mocno uderzyć teleskopową pałką pod kolanami lub wbić ostrze tuż pod pachą, żeby wartownika całkowicie unieszkodliwić.
– Wchodzisz na teren Przymurza. – Głos strażnika był zniekształcony przez zintegrowany ze strojem głośniczek, ale i tak dało się w nim usłyszeć znudzenie. – Czas reakcji służb publicznych może być tu wydłużony – kontynuował wyuczoną formułkę.
– Jaki czas reakcji? Przecież i tak nikt nie zareaguje – burknąłem, mijając go.
– Dostęp do miejskiej sieci komunikacyjnej może być utrudniony – dokończył, odsuwając się na bok i otwierając bramkę.
Wzruszyłem ramionami, nie odwracając się nawet. Miałem poważne wątpliwości, czy strażnik pomógłby mi, gdyby ktoś chciał mnie napaść już po drugiej stronie ulicy.
Przymurze powitało mnie mrokiem. Blask nielicznych działających tu latarni tworzył wyspy światła topiącego się w szybko znikających kałużach. Te oazy jasności potęgowały tylko ciemność wokół. Opuszczone budynki wpatrywały się w czerń nocy oknami wyglądającymi jak puste oczodoły.
Instynktownie przyspieszyłem kroku, kierując się w stronę lokalizacji, którą podał mi szaman. Laboratorium miało mieścić się niemal na skraju dzielnicy, w bezpośrednim sąsiedztwie Muru. Minąłem pozostałości skweru będące dziś jedynie pustym placem, na którym z ziemi sterczały sczerniałe i powykręcane łodygi czegoś, co kiedyś było chyba krzewami. W tunelowym przejściu pomiędzy kamienicami zauważyłem grupkę ludzi. Postacie oparte o ściany, migoczące w cieniu czerwone ogniki papierosów, głośny gardłowy rechot. Zamierzałem tamtędy przejść, ale szybko zmieniłem plany. Spotkanie z autochtonami Przymurza mogło się źle skończyć, więc obszedłem blok dookoła.