Литмир - Электронная Библиотека

Tymczasem od strony drogi podniosły się śpiewy. To od stolicy nadciągała procesja zakapturzonych pokutników. Koniuszy rozejrzał się niespokojnie. Nie podobali mu się ci mnisi. Nie podobali mu się i zgromadzeni wokół ogniska Cyganie, a gdy z tyłu parowu dojrzał zbliżających się zbrojnych, zrozumiał, że wpadł w zasadzkę.

– Alarm! – wykrzyknął i uniósł do ust srebrny róg… Bzyknęły strzały. Trzy z nich ugodziły ochroniarza. Żołnierze z eskorty wybiegli z namiotów, giermkowie szukali swego rynsztunku, rękodajni lamentowali. Tymczasem na obozowisko zwaliła się hurma ludzi ponurych, zaciekłych, brudnych. Cyganie dobyli noży, mnisi ujawnili skrywane pod habitami sztylety. Teraz czynili z nich użytek.

Jak Guidowi udało się obalić dwóch fałszywych mnichów, dosiąść konia, kopniakiem strącić karła, który wżarł mu się w łydkę zębami – pozostawiam fantazji malarzy batalistów. Nie minęły dwie minuty, a Renz konno, w towarzystwie dwóch ocalałych z pogromu gwardzistów, przerąbał się ku rzece. Przesadził ognisko i skoczył w wodę. Byle przeprawić się na drugi brzeg. Pod czaszką przelatywały mu różne myśli. Co z Księciem? Ogromny Cygan, który też był w wodzie, usiłował chwycić konia za uzdę. Guido ciął go okropnie i spiął rumaka. Zaświstały strzały. Jęki z tyłu dowodziły, że dwaj towarzysze zdrowo oberwali, jego samego ledwie muśnięto w ramię. Prąd był bystry, ale rumak wciąż posuwał się do przodu. Zbawczy brzeg przybliżał się z każdą chwilą. Głos pogoni jakby cichł. Naraz koń parsknął i zarżał rozpaczliwie. Jego kopyta straciły grunt. Wierzchowca i jeźdźca uniósł raptowny prąd. I przybierając na sile począł przybliżać ich ku Wielkiemu Czerwonemu Wodospadowi Kanionu Kamienicy.

Dowódca karłów wstrzymał pogoń. Na tle ostatnich refleksów słonecznych desperacka walka konia i człowieka z żywiołem widoczna była jak na dłoni. Cała nadzieja Renza skupiła się na kępie krzaków wystających ponad wodę.

– Złapie, maładiec! – ocenił jeden z najemnych Kozaków.

– Nie złapie! – skontrował szczupły zbir o fryzjerskiej urodzie Włocha.

– Módlcie się, psiawiary, żeby nie złapał! – warknął komenderujący karzeł.

Jakoż złapał. Nadludzkim wysiłkiem wpił ręce w łozinowe gałązki, potem puścił strzemiona. Koń z żałosnym kwikiem okręcił się wokół swej osi i zniknął w gardzieli wodospadu.

– Strzelać, psubraty! – ryknął kurdupel.

Odległość jednak była zbyt znaczna. Renz wolno podciągał się, podciągał, już noga znalazła niepewne oparcie na skale, już druga ręka poczęła sięgać ku korzeniom karłowatego drzewa…

– Koniec – westchnął naraz fryzjerczyk.

I rzeczywiście, korzenie łozy nie wytrzymały, krzak wraz z Guidem runął w odmęt rzeki, a głos, jeśli nawet koniuszy zdołał coś wykrzyknąć, zagłuszył łomot pięćdziesięciometrowej kaskady.

* * *

Powitanie przeszło wszelkie oczekiwanie. Od Złotej Bramy orszak kroczył wśród girland, łuków triumfalnych i wiwatów tłumu. Heroldowie dęli w trąby, pacholęta sypały kwiaty i specjalnie bite na tę okazję talary. Niektórym wprawdzie świta wydawała się dość dziwna, markiz Wielki Koniuszy z okiem zasłoniętym czarną opaską przypominał raczej pirata, a książęcy giermkowie mieli wygląd zgoła nieokrzesany, ale w końcu przecież byli to cudzoziemcy.

Sam Roland, choć niewątpliwie przystojny, wywarł na członkach Wielkiej Tajnej Rady dziwne wrażenie. Dość urodziwy, postawny, przywodził jednak na myśl bardziej makaroniarskiego alfonsa niż księcia krwi, ale z grubsza i ze stroju przypominał swą podobiznę. Jedyny, który go znał osobiście, legat Antoni, zmarł poprzedniego wieczora na dziwną, ostrą kolkę żołądkową, wkrótce po podwieczorku zjedzonym w komnatach Królewny.

Nic jednakże nie mąciło ogólnej wesołości. Na dworze rozpoczął się wielki bal. Oczy Yolandy lśniły taką radością, taką satysfakcją, że niektórzy skłonni byli uznać ją tego wieczoru za, w pewnym sensie, ładną.

Diana dostrzegła radość pasierbicy. Lustro wyniesione na uroczystość z komnaty zauważyło więcej. Gesty poufałości, półsłówka. Książę i Królewna, gdy ich nie obserwowano, zachowywali się jak para starych, dobrych znajomych.

W którymś momencie balu zapoznawczego Diana zbliżyła się do swej pasierbicy. Macocha wyglądała trochę smutna, ale jak zwykle pełna słodyczy.

– Podoba ci się Roland, Yolu?

– Bomba facet! – odpowiedziała Królewna.

Lustro ogromnie nie lubiło, gdy Dobra Macocha płakała. Przez jego duszę przechodził wówczas skurcz bolesny i zimny jak okruch szkła w zupie.

– Niezależnie od tego, co powiesz, ja muszę to zrobić – powiedziała Diana, gdy grubo po północy znaleźli się sam na sam.

– Zaskoczę cię, popierając twój zamysł w całej rozciągłości.

– Naprawdę? Myślałam, że będziesz mnie przekonywało, że to za dużo poświęcenia.

– Jak mówię, że popieram, to popieram. – Tafla tej nocy wykazywała zadziwiającą oszczędność w słowach.

* * *

– Około południa Tajna Rada, częściowo na kacu, ale w pełnym składzie, zgromadziła się w Sali Tronowej. Była tam i Yolanda, zaproszona ze względu na rangę decyzji. Diana – ubrana tego dnia na ciemno, nieomal żałobnie, z włosami zaczesanymi skromnie, jak przystało na wdowę – zaczęła nie bawiąc się we wstępy:

– Drodzy moi. Pragnę zapoznać was z moją decyzją, która jest nieodwołalna. Proszę więc nie próbować mnie przekonywać i odwodzić. Wczorajszy wieczór uświadomił mi dogłębnie parę spraw. Po pierwsze, nie jestem już wcale młoda i muszę pogodzić się z myślą, że kiedyś trzeba będzie przekazać brzemię regencji w młodsze ręce (szmer

dostojników i tryumfalny uśmiech Yolandy). Usunę się, gdy tylko to jedyne dziecię mego wielkiego małżonka osiągnie pełnoletność, czyli – w myśl naszego prawa – za rok (teraz szmer zmienił się w westchnienie, a miejscami w syk grozy). Myślę o klasztorze. A gdy myśli się o służbie Najwyższemu, trudno decydować się na zamążpójście. Królewicz Roland, jak wszyscy to zauważyli, jest piękny i młody. I dlatego uważam, że nie ja winnam go zaślubić, lecz Yolanda.

Nagła cisza i krzyk spłoszonej Królewny:

– Ależ, mamo, przecież on…

– Słucham?

– Przecież on przeznaczony był tobie!

– Zmieniłam zdanie! Kiedy widziałam was razem, stwierdziłam, że po prostu jesteście stworzeni dla siebie. Pasujecie jak ulał.

– A ja nie chcę! Nie! Nie!

– Nie masz nic do gadania, Najjaśniejsza Panienko – rozległ się wysoki i brzękliwy głos lustra. – Ślub odbędzie się w terminie, czyli jutro. Jak na razie mamy monarchię absolutną, a kierownictwo jednoosobowe. Aha, i nikt nie ma prawa dowiedzieć się o naszej decyzji,

nim zabiją dzwony!

Panowie Rady pochylili głowy…

* * *

Dźwięk dzwonów przebudził Rolanda. Z dna nory, w którą wrzucono go, nie widział słońca. Jedynie dzwony obwieszczające jutrznię, prymę, sekundę czy nieszpór stanowiły jego punkty orientacyjne. Nie rozumiał, co się stało. Nie pojmował, kim były karły, które go uwięziły… Skrzypnęły drzwi. Gnom o twarzy gbura wszedł i skłonił się nisko.

– Już po wszystkim. Wkrótce Wasza Miłość będzie wolny.

– Wolny?

– Praktycznie Wasza Książęca Mość nigdy nie był uwięziony. Było to jedynie działanie zapobiegawcze. Wiedzieliśmy o spisku i uchroniliśmy twe bezcenne życie, Nadziejo Przyszłych Dynastii.

– Spisku?

– Tak jest. Spisku, który ta nierządnica Królowa Diana uknuła, aby zaślubić pewnego nikczemnego rajfura, podszywającego się pod ciebie. Italczyka bez czci i wiary! Na szczęście, Królewna Yolanda przejrzała sprawę i poleciła nam, towarzyszom jej młodzieńczej edukacji, pośpieszyć ci na ratunek.

Roland nie wierzył własnym uszom.

– Jeśli to prawda, wynagrodzę cię stokrotnie. A co z mymi ludźmi?

– Wybici – załkał karzeł – ale znajdziesz u nas wielu oddanych przyjaciół. Musimy się jednak zbierać. Słyszysz ślubne dzwony? Ledwo skończy się ceremonia, zdemaskujemy szalbierza i jego wspólniczkę. Prawo nasze powiada: kto wiąże się ślubnym węzłem z przestępcą, podlega takiej samej karze jak on.

* * *

W głównej nawie i na schodach opactwa ciżba stała tak wielka, że w pewnej chwili fala gratulujących notabli rozdzieliła młodą parę. Pan młody wyszedł pierwszy przed bramę wsparty na ramieniu Kanclerza, gdy naraz spod ziemi wysunął się jakiś bogato odziany kurdupel ciągnący pięknego jak sen młodzieńca.

– Ludu Amirandy! – wrzeszczał karzeł. – Oszukano cię! Oto masz przed oczyma szalbierza! Fałszywego księcia!

Tłum zafalował, a Kanclerz dobył buławy, chcąc roztrzaskać łeb zuchwalca, ten jednak ciągnął nie zrażony:

– Prawdziwym Księciem Rolandem jest ten oto młodzieniec!

I królewicz stanął w słonecznym blasku. Harmider uczynił się jeszcze większy. Podskoczyły straże, ale jedno władcze spojrzenie prawdziwego Księcia krwi osadziło je na miejscu. Włoch pobladł strasznie, poczuł, że został podle wrobiony…

– Pokaż, mój panie, wielki pierścień zaręczynowy! – wołał karzeł. – Pokaż przechowywany na piersi konterfekt Królowej Diany, dziś uczestniczki tego nikczemnego… – tu urwał.

Z kościoła w asyście druhen wypłynęła Yolanda. Karzeł zamrugał oczami. Jakże to?

– A tak to – rozległ się dźwięczny głos z boku i na schody wkroczył blady, podrapany, z ręką na temblaku, ale żywy Guido Renz. Za nim wyszła królowa Diana. Renz zbliżył się i ucałował ręce swego pana. – Tak, to jest prawdziwy książę Roland – potwierdził. – A ten szalbierz, zbrodzień i zaślubiona mu wspólniczka…

Gwar uczynił się wielki, zerwały się okrzyki nawołujące do pomsty, ale Diana uciszyła wszystko wzniesieniem ręki.

– Chodźmy, panie mój, do kościoła. Arcybiskup nie będzie miał nic przeciwko drugiej imprezie tego samego dnia.

* * *
13
{"b":"89178","o":1}