Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Proszę sobie wyobrazić, jadę sama – powiedziała piękna Czeszka, gdy usiedli przy stoliku lotniskowej kawiarenki.

– Czyżby coś się stało? – zapytał Meff.

– Sylwia przed trzema godzinami złamała nogę. Dzwoniła do mnie i opowiadała. Jest okropnie zmartwiona i zszokowana. Mówiła, że podcięło ją coś niewidzialnego, gdy schodziła ze schodów…

– Nie ma rzeczy niewidzialnych – uśmiechnął się Meff.

Popatrzyła na niego swymi ogromnymi, wilgotnymi oczami i powiedziała poważnie:

– A błogosławione duchy?

– Duchy, a zwłaszcza błogosławione, nie podcinają nóg panienkom udającym się na narty. Co zamówimy, koniaczek?

– Poproszę lody – powiedziała, ślicznie wyginając kształtne usta.

– W takim razie ja również lody. Z owocami.

A potem rozmawiali. Głównie o archeologii. Havran – kova opowiadała o ostatnich wykopaliskach w Jerycho, gdzie jak dotąd nie natrafiono na jakiekolwiek obiekty różniące się od domów mieszkalnych; nie było ani pałaców, ani świątyń.

– Czyli jest to dowodem, że wiara i kult religijny to rzeczy późniejsze, nabyte, produkt ludzkiej alienacji w procesie rozwoju sił wytwórczych – zauważył Fawson.

– Niekoniecznie, może wtedy każdy miał Boga w sercu.

Później mówili o rodzinie i Meff czujnie sprzedał informację, że jak dotąd jest kawalerem, co zazwyczaj podnosiło jego wartość w oczach przyzwoitych panienek (przeciętnie o około 72%). Anita opowiedziała mu trochę o sobie. Rodziców nie znała, umarli w dzieciństwie wkrótce po przybyciu do Francji, wychowywała ją ciotka, a gdy umarła, Havrankova miała wtedy około dziesięciu lat, zajęły się nią zakonnice. Parę lat przebywała na południu Francji. Kiedy miała siedemnaście lat, nieoczekiwanie odnalazła ją daleka kuzynka Sonia, stale mieszkająca we Włoszech. Wówczas po raz pierwszy opuściła na dłużej klasztor i spędziła trzy cudowne miesiące w Italii. Florencja, Rzym, Neapol, Capri… Gdy mówiła o tej podróży, w oczach można było dostrzec cały esencjonalny błękit włoskiego nieba. Sonia koniecznie chciała dobrze wydać ją za mąż. Sama zamężna (małżonek dobrze sytuowany architekt) – uważała, że jest to jedyny rozsądny rodzaj kariery dla przyzwoitej kobiety. Anita była innego zdania. Pompeja i Forum Romanum rozbudziły w niej namiętność do antyku. Chciała studiować. Po rocznym pobycie na uniwersytecie w Rzymie uznała jednak, że lepiej będzie przenieść się na Sorbonę.

Meff wywnioskował, że stosunki z Sonią, a ściślej mówiąc jej mężem Carlem, zdecydowanie się popsuły. Anita przyjęła w formie pożyczki niewielką stałą pensję od kuzynki i przeniosła się do Paryża. Było to pół roku temu. Pensja starczała na opłacenie bursy i zapewniała skromne utrzymanie. Jako wybijająca się studentka otrzymała stypendium, a ponadto dorabiała trochę tłumaczeniami z włoskiego. Niekiedy decydowała się również na pracę w charakterze baby – sitter.

Havrankova opowiadała o sobie dość długo, aż wreszcie zerknęła na zegarek.

– Muszę jeszcze sprzedać bilet Sylvii – powiedziała przepraszająco.

– Z tym nie ma najmniejszego kłopotu – stwierdził Meff – ja go kupuję.

Popatrzyła na niego z pewnym zdziwieniem:

– Pan też wybiera się do Szwajcarii?

– Nie mam akurat nic do roboty.

– A umie pan jeździć na nartach? Ja trochę trenowałam, w Pirenejach…

– Próbuję.

Wstali. Havrankova mimo protestów Fawsona zapłaciła za siebie.

– Ale przecież pan poza teczką nie ma żadnych bagaży! – zauważyła zaskoczona, gdy zmierzali w stronę kontroli celnej.

– Jedyny mój bagaż to ja sam. A i to dość kłopotliwy.

Całe długie życie marzeniem Belfegora było zostać podwójnym agentem. Czując, że jego gra z Piekłem może któregoś dnia zakończyć się ciężkim poparzeniem, zawczasu przygotował sobie wyjście awaryjne. Usiłował flirtować z konkurencją. Inna sprawa – Biali nie byli najlepszymi kontrahentami. Uważając Belfegora (i słusznie) za zakamieniałego grzesznika i wyrzutka społeczeństwa, nawet słyszeć nie chcieli o angażowaniu go do regularnej służby wywiadowczej. Owszem, przyjmowali jego nierzadko cenne informacje, ale zawsze nieodpłatnie i nie prosząc o więcej. Kiedy rektor dopominał się przynajmniej o wyrazy uznania, okręgowy administrator Białych odpowiadał: – Kiedyś będzie ci to policzone.

Zatem choć inwestycja była małoprofitowana, fałszywy czort uważał ją za przyszłościową.

Afera z don Diavolem, któremu udało się mimo wszystko opuścić Zamek na Lodzie, sprawiła, że nawet za kołem polarnym zaczęło się Belfegorowi robić gorąco. Czuł, że pora czmychnąć. Marzył o zemście na Gnomie. Przeczuwając jednak, że wydarzenia w uczelni są tylko fragmentem większej łamigłówki, wpadł na pomysł zabawy w detektywa. Zniszczyć Priapa i zarazem rozgryźć całą grę. Po takim prezencie – uważał – Biali pomimo wszelkich doktrynalnych uprzedzeń musieliby go wziąć do siebie, i to nie na szeregowca!

Stację polarną opuścił całkiem chytrze. Po prostu nadał telefonogram o epidemii, która wybuchła w bazie, co już po paru godzinach spowodowało przysłanie helikoptera. Rektor załadował paru uczniów, którym wcześniej zaaplikował porcję zarazków zapalenia opon mózgowych, i konwojując ich, udał się w cieplejsze strony. W centrali wziął zaległy urlop i wnet mógł poczuć się wolnym człowiekiem. Z piekłem wolał nie szukać kontaktu, niepewny, czy Diavolo przesłał jakiś raport czy też nie.

Nawiązał natomiast rozmowy z konkurencją. Biali tradycyjnie z uwagą wysłuchali jego relacji; nie skomentowali ich, a jedynym, co zdołał z nich wycisnąć, była informacja, że ślad Gnoma został zgubiony w Nowym Jorku.

Rektor ogolił brodę, wyjął z dawna przygotowane dokumenty na nazwisko Larry Bell i podążył na wschodnie wybrzeże.

Poszukiwanie Priapa metodami tradycyjnymi było niewykonalne, a poza tym wymagało ludzi i czasu. Larry (bo tak będziemy go teraz nazywać) nie dysponował ani jednym, ani drugim.

Przejrzał utrwalone na mikrofilmie dossier Priapa. Chytry karzeł miał szerokie, choć charakterystyczne emploi! Sztuki cyrkowe, udawanie kaleki, nienormalnego dziecka, kukiełki, zapadanie w sen zimowy, praca w charakterze poprawiacza losu w mechanizmach maszyn losujących i stołów z ruletą. Inne zawody możliwe to człowiek – pająk, człowiek – mucha, inspektor urządzeń kanalizacyjnych, pirotechnik, sutener, rzecznik prasowy, eksponat w ogrodzie zoologicznym…

Belfegor dokonał szybkiej analizy – większość wymienionych zajęć wymagała pewnego czasu wdrażania, z dnia na dzień najłatwiej było zostać kaleką (Priap nawet nie musiał nim zostawać) albo zapaść w sen zimowy. Tyle że sen wykluczał udział w dalszym spisku. Zatem kaleka.

Ile może być kalek w czternastomilionowej aglomeracji? Dużo. W tej sytuacji rektor postanowił zdać się na wypróbowaną Grę Swobodnych Skojarzeń. Nastawił w swym zegarku budzik, cofnął wskazówkę o kilkadziesiąt sekund i po skoncentrowaniu zaczął kojarzyć:

– Priap – bożek, bożek – szef, szef – prezydent, prezydent – Kennedy… Piiiik! – przeciągły dźwięk elektronicznego budzika przerwał ciąg skojarzeń. Belfegor zamyślił się. Czyżby chodziło o jakiś zamach? A może Gnom ukrył się w dzielnicy irlandzkiej?

Znów cofnął wskazówkę i spróbował jeszcze raz:

– Mister – Uniwersum, Uniwersum – Świat, Świat – Ziemia, Ziemia – Powietrze, Powietrze – Lot…

Piiiiik!

Cholera, co mogło łączyć prezydenta z lotem albo lataniem? Może ostatni wyjazd do Dallas… Nagle wzrok jego padł na mapę Nowego Jorku. Już wiedział. Nie mogło być pomyłki! Intuicja podpowiadała mu lotnisko im. J. F. Kennedy'ego.

Trafił w dziesiątkę.

Dostrzegł Priapa prawie od razu. Gnom mocno się zmienił, ale Larry poznałby go i pod ziemią. Było to w momencie, gdy zgrabniusieńka stewardesa rzuciła mu jakiś datek. Ale było coś w tym geście zastanawiającego. Choć logika nakazywała iść za Gnomem, Bell, przystojny i na oko młodszy, o około czterdzieści lat od siebie, skierował się za dziewczyną. O wydarciu karłowi przesyłki w tłumie ludzi nie miał co marzyć, poza tym półdiabeł w bezpośrednim starciu nie dałby żadnych szans najlepszemu nawet iluzjoniście. Poszedł za Brigitte, i nie żałował tego.

43
{"b":"89162","o":1}