Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mam dwóch! – zaśmiał się Kali wywracając białka oczu.

– Utrzymuj ich na dystans! – huknął Ali, zajmując stanowisko ogniowe w pokoju vis – a – vis. W ten sposób kontrolowali fasadę i tył,,Paradise'u". Boki budynku były ślepe. Automat spuścił żelazne żaluzje na okna hallu. Resztę otworów zabezpieczały solidne kraty. Można było się bronić długo, choć nie w nieskończoność. Beta, która nie znała dalszej części planu, chciała zapytać, do czego wszystko zmierza, kiedy Meff wręczył jej broń i kazał zająć stanowisko na poddaszu. W tym samym czasie Li kończył charakteryzację Lesorta. Aktor zachowywał się biernie. Przyjął do wiadomości, że charakteryzacja na don Diavola dopomoże mu w ucieczce.

– A ja, a ja, co będzie ze mną, ja przecież nie jestem nieśmiertelna? – dopytywała się właścicielka.

Fawson nie reagował na te skamlenia, tylko karmił oczy jej przestrachem. Od jakiegoś czasu cudze cierpienie, bojaźń lub spodlenie sprawiały mu coraz większą uciechę. O ileż Zło było bardziej zajmujące od Dobra!

Tyczasem ukryci za drzewami i samochodami policjanci poczęli wystrzeliwać granaty z gazem (chlubny wynalazek cywilizowanego społeczeństwa), ale starczyło krótkie zaklęcie neoszatana, a pojemniki, zataczając pełny łuk, wracały i eksplodowały w miejscu wyrzutu.

Meff powtórzył sobie w duchu instrukcje z piątego listu stryja. Jak dotąd, wszystko się sprawdziło. Spojrzał na zegarek. Północ. Wyciągnął aerozol i siknął ogniem w stronę łóżka, szafy i grubych kotar. W mgnieniu oka stanęły w płomieniach.

– Nie, nie – wrzasnęła starucha. – Niech pan tego nie robi! Na ten hotel moja rodzina pracowała przez trzy pokolenia! – Jak pijawka uczepiła się jego ramienia i wlokła po podłodze, podczas gdy pociski z zewnątrz siekały dębowe boazerie. – Precz stąd, szatany!

Z pełną premedytacją skierował wylot pojemnika w jej brzuch. Nacisnął. Widział, jak ogień wyżarza w niej otwór z precyzją palnika acetylenowego. Wiedźma wydała przerażający okrzyk. Jej siwe włosy ogarnęły płomienie. Choć pozbawiona wnętrza, dziurawa na przestrzał jak rzeźba Zad – kine'a w Rotterdamie, żyła ciągle. Dopadła okna balkonowego, teraz nie posiadającego szyb, i wypadła na zewnątrz, ciągnąc za sobą, niczym kometa, ogon dymu i ognia.

Pożar rozprzestrzeniał się, ogniste węże biegły korytarzami z szybkością lontu. Z głuchym buchnięciem, jak polany benzyną, stanął w ogniu hali.

– Co tam się dzieje? – zdumiał się Surel i wrzasnął do radiotelefonu. – Wstrzymać ostrzał! Chyba musieliśmy trafić w zbiornik jakiegoś paliwa.

– A może walczą między sobą – podsunął Łysy, spoglądając w stronę gazonu, z którego dymiły szczątki właścicielki.

– Gdzie jest straż? – wrzasnął komisarz przez radiotelefon.

– Nie będziemy gasić pod kulami – odpowiedział mu flegmatyczny głos komendanta pożarników.

Czerwonozłote jęzory ognia zamieniły parter i podziemie w szalejące piekło. Purpurowa łuna rozlewała się na pół nieba. Mieszkańcy okolicznych domów, przeważnie emeryci, gromadzili się struchlali na trotuarach zapytując, czy jest to już koniec świata?

Jakimś niepojętym zrządzeniem losu włączył się neon nad wejściem i pulsował teraz granatem i czerwienią wśród oszalałej pożogi. Z hukiem runęły schody. Kanonada ucichła. Tylko ze strychu dolatywały pojedyncze strzały. Czyżby oblężeni potracili głowy?

– Wychodźcie, to wasza ostatnia szansa! – Surel wrzeszczał przez megafon, mając nadzieję, że jego głos przebije się ponad huk pożaru. Ogień sięgnął tymczasem poddasza*. Natomiast, ciekawa rzecz, nie ruszał drzew, których gałęzie dotykały w wielu miejscach drewnianych okapów. Łysy domyślał się dlaczego, ale wolał nie komentować.

Na strychu Beta opróżniała magazynek za magazynkiem.

– Powinniśmy już dać nogę, szefie! – powiedziała na widok Fawsona, który osmolony wynurzył się spośród płomieni, ciągnąc zmienionego do niepoznania Lesorta.

– Róbcie swoje – odpowiedział piekielny Agent.

Po raz pierwszy Becie przemknęło przez myśl, że sprawa i dla niej nie wygląda wesoło. Jeśli cała akcja miała polegać na zatarciu śladów, zrobili swoje i należało znikać. Jak dotąd, nie użyli przeciwko policji nawet połowy swoich możliwości. Mogli spopielić wozy, opętać dowódców, zakłócić łączność, ba, nawet skłonić do walki ze sobą. Wobec starożytnych technik diabelskich nowoczesne akcesoria – radar i laser, noktowizory i maski gazowe – musiały okazać się bezradne. A jednak nie zrobili tego. Czyżby Fawson popełniał błędy? A jeśli nie były to błędy? Co miało stać się z nią, z “samotrzeciem"?… Zaklęła potężnie.

Olbrzymia pochodnia – paliły się na równi podłogi, jak cegły, i tylko dziwnym zrządzeniem losu miała ocaleć łazienka z ciałem Marion – dawno uczyniła z nocy dzień. Strzały zamilkły. Policjanci jeszcze nieufnie, ale podnieśli się ze swych stanowisk. Było na co popatrzeć.

Uchyliła się klapa prowadząca na dach i spośród płomieni wynurzyła się nieduża korpulentna sylwetka. Machając rękami biegła krawędzią dachu, jakby wzywając ratunku. Surel uniósł lornetkę. Nie było wątpliwości, sam don Diavolo znajdował się w cholernych tarapatach.

– A jednak i piekielnikom zdarzają się pomyłki i – zacierał ręce Łysy.

Za Diavolem na dachu pojawiły się cztery postacie. Prawie nie tykając podłoża, biegły za nim, bardziej pokracznym cieniom podobne niż żywym ludziom.

– Nie strzelać – polecił komisarz. – Oni chyba zwariowali!

Don Diavolo dobiegł do krawędzi dachu, poniżej znajdował się gęsty gąszcz krzaków. Mimo wysokości istniały więc pewne szansę przeżycia upadku. Cudzoziemiec obejrzał się, a widząc wyciągnięte pazury prześladowców, skoczył.

I stała się rzecz niewiarygodna. Wir powietrza ogarnął go i wessał z potężną siłą do płonącego wnętrza, które zapadło się natychmiast, tłumiąc śmiertelny krzyk. Czwórka na dachu, oszołomiona, stanęła na moment jak wryta.

– Prędzej, drabiny! Niech twoi ludzie rozpostrą płótno awaryjne – zawołał komisarz do szefa straży.

Strażacy śpieszyli już i bez tej komendy. W krzakach, przypatrująca się iście memlingowskiemu widowisku, Anita gorączkowo odmawiała litanię za konających.

Półdiablętom nie zostało zbyt wiele czasu. Jeszcze nie wierzyli, nie chcieli wierzyć, że ich ziemska kariera dobiegała końca, że czeka ich, w końcu niepełnych szatanów, bliżej nie określona przyszłość.

Z hukiem pękały łamiące się krokwie. Przez moment piekielni funkcjonariusze wahali się, czy nie przyjąć zaofiarowanej pomocy, ale gdzieś z głębi palącego się pensjonatu dobiegł ich kategoryczny głos: “Rozkaz!"

Jeszcze raz zbili się mocniej w jedność. Na oczach ogłupiałych Francuzów powstała dziwaczna kula ciał, która smagana dymem poczęła się toczyć ku środkowi dachu.

Nadwątlona konstrukcja nie wytrzymała. Dach pękł na dwoje jak storpedowany supertankowiec, a żywa kula z wrzaskiem piekielnym i rechotem runęła gdzieś w głąb bardziej bezdenną, niż można sobie wyobrazić. Zwabieni w sobie tylko wiadomy sposób dziennikarze pracowali bez ustanku, pstrykały aparaty i warczały kamery. Nikt jednak nie przypuszczał, że jest to robota jałowa, już nazajutrz wszystkie błony miały okazać się prześwietlone.

Dziwna siła działała wokół pensjonatu “Paradise". Ledwo ścichł wrzask piekielnej czwórki, a z przepołowionego budynku strzelił w górę gejzer ognia wysoki na kilkaset metrów, wielobarwny i bezgranicznie cuchnący. A potem nagle wszystko się skończyło.

Oczom przywykłym do żaru wydało się, że zgaszono światło. To tylko zniknęły płomienie. Równie szybko, jak się pojawiły. Gdy na polecenie komisarza rozbłysły reflektory, oczom policjantów i gawiedzi ukazał się wypalony szkielet pensjonatu, osnuty dymem i trupim smrodem.

– Udało się – Łysy uścisnął Surela.

– Nie ma w tym mojej żadnej zasługi – westchnął komisarz.

Ogień nie tknął wprawdzie drzew i krzewów, ale pochłonął również karawan zaparkowany obok pomieszczeń gospodarczych. Był to pojazd, o którego kradzieży, włącznie ze zwłokami pewnej – kobiety, meldowano Surelowi po południu. Na zegarkach dochodziła godzina pierwsza. Gdzieś w oddali odezwał się rozbudzony przez łunę kogut.

Mokra od łez Havrankova skończyła modlitwę. Podobnie jak inni obserwatorzy usiłowała zrozumieć, co się właściwie stało. Naraz parę kroków od niej coś się poruszyło. Ktoś od spodu usiłował podważyć klapę studzienki kanalizacyjnej. Pomogła. Z otworu wysunęła się najpierw osmalona ręka, a później szczupła twarz, cała w sadzy.

– Anita – usłyszała znajomy głos.

– Pan żyje?… – wyszeptała.

– Jakoś mi się udało – Fawson wyczołgał się ze studzienki. Był najwyraźniej ledwie żywy.

– Sprowadzę pomoc – zaofiarowała się dziewczyna.

– Nie ma potrzeby, mój wóz zaparkowałem dwie ulice dalej. Tutaj masz, dziecko, adres kliniki. Oddasz mnie doktorowi Chastellainowi… to przyjaciel. A potem… Potem zawiadomisz policję. Na razie potrzebuję trochę spokoju.

– Gratuluję! – Szpakowaty ściskał dłonie swym współpracownikom: Łysemu, Pucołowatemu, Albinosowi – nie sądziłem, że tak dobrze to się skończy.

– Strasznie żałuję, że nie udało mi się ocalić Marion – westchnął Łysy.

– Podsumujmy zatem wszystkie fakty. Co zeznał ten biedaczyna Fawson na policji?

– Mam ksero protokołu – powiedział bezwłosy.

– Chodzi mi tylko o podstawowe fakty. Co wie policja?

– No więc przyznał, że będąc w długach otrzymał od bliżej nie znanego osobnika ofertę pożyczki (dla naszej informacji – propozycję przedłożył niejaki Boruta). Fawson przyjął, a następnie, gdy nie mógł się wypłacić, został wciągnięty do szajki, przy czym jego rola miała polegać na zakupie dziwnych preparatów, studiowaniu ksiąg i ogólnie pozostawaniu na widoku…

– Tak jak myśleliśmy, żeby nas zmylić – zauważył Cherubinek. Szpakowaty skarcił go wzrokiem, nie lubił, jak ktoś przerywa innym.

– Początkowo usiłował nawet uciekać swym mocodawcom, później jednak im uległ. Nie znał celów bandy, ale przypuszczał, że chodzi tu o narkotyki i udział w międzynarodowej mafii przestępczej. Obserwował też spory 'narastające w szajce między osobnikiem o nazwisku don Diavolo a szefową podgrupy, niejaką Betą. To oczywiście pseudonimy. Prawdziwych nazwisk bandytów nie rozszyfrowano. A odszukane szczątki nie nadają się do identyfikacji. Fawson twierdzi, że jego prześladowcy porozumiewali się między sobą nie znanym mu językiem, stąd trudności w ustalaniu większości faktów. Wczoraj po powrocie z kawiarni został uwięziony w piwnicy – udało mu się z niej wydostać po odkręceniu płyty kryjącej właz do tunelu instalacyjnego. Tak się uratował, natomiast Marion wezwano do Diavola. Nie zna kulis jej śmierci, ale przypuszcza, że uczynił to sam Sycylijczyk, mszcząc się za powiadomienie policji. Przypuszcza też, że właśnie na tle tego morderstwa wybuchła sprzeczka między gangsterami. W wymianie strzałów zginęła właścicielka pensjonatu. Potem przez krótki czas solidarnie banda walczyła z siłami porządkowymi, a później… koniec znamy z autopsji. Policja przypuszcza, że wszyscy zginęli, my wiemy, że wrócili tam, skąd przyszli.

39
{"b":"89162","o":1}