Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Sześć razy sześć – powiedział don Diavolo.

– Każdy może znać hasło – mruknął polarnik i podszedłszy do Fawsona zaczął go dość bezceremonialnie obszukiwać. Równocześnie z podziemnej kryjówki wynurzyło się dwóch krępych, uzbrojonych w broń krótką facecików o wyglądzie Eskimosów i około siedmiu psów rasy husky (pamiętał z Londona), które warcząc utworzyły krąg przypominający skautowskie ognisko. Brodacz nadal kontynuował macaninę, wreszcie rzucił: – Dokumenty ma?

Tego już było za wiele. Stojący w polarnej mżawce don Diavolo nie był przecież dawnym Meffem Fawsonem sprzed tygodnia, zastraszonym kurczątkiem na pograniczu industrializacji i demonologii. Czuł się Plenipotentem Dołu, dowódcą wielkiej, ciągle nie sprecyzowanej misji! Wrzasnął więc:

– A kto ty jesteś, wyskrobku Wielkiej Niedźwiedzicy, wypadłym spod ogona Gwiazdy Polarnej, że śmiesz zadawać takie pytania mnie, Agentowi Dołu? Kto cię upoważnił, szczurze lodowcowy, do stania na spocznij przed swoim jedynym zwierzchnikiem, tranojadzie zatracony? Czy nie znasz paragrafu 326 podpunkt 5 i 299 w odniesieniu do artykułu 22, z powołaniem się na dekret o Wyższej Użyteczności Zła w wypadkach szczególnych, morsie niedorobiony podczas wiosennych rekolekcji?) (Meff ku własnemu zdumieniu sypał kompletnie nie znanymi mu przekleństwami i cytatami z Dziennika Ustaw Dołu).

Polarnik zbladł. Ściągnął nogi, ręka powędrowała do kaptura. Eskimosi padli na twarz, a psy przybrały psią postawę poddania i piszcząc poczęły wymachiwać łapami

– Wybacz, Najciemniejszy! – krzyknął polarnik. – Nie poznałem od pierwszej chwili, ale człowiek powoli tumanieje na placówce tak bardzo oddalonej od metropolii.

Fawson nie podał mu ręki, tylko burknął:

– Długo tak będziemy stali na dworze?

Gospodarz zgiął się wpół, przeprosił, że pójdzie przodem i jął dreptać pilnie, bąkając coś o potrzebie czujności i fałszywych rewizorach, którzy czasami podszywają się pod prawdziwych Agentów Dołu.

– Dokąd idziemy? – spytał Meff, widząc, że oddalają się od otworu w lodzie i postępują z powrotem w stronę wybrzeża.

– Trafiliście, panie, na autentyczną stację. A ja prowadzę was bezpośrednio na Zamek.

– Nazwisko, stopień, przydział!

– Zowią mnie Belfegor i mam zaszczyt być rektorem placówki. Nasza, najprawdopodobniej zbyteczna czujność została spowodowana radiotelefonogramem z pobliskiej bazy. Lotnictwo meldowało, że ktoś nieznany, wybaczcie, Najciemniejszy, ten brak szacunku, kręci się w pobliżu. Mamy tam w bazie swojego człowieka.

– A co, miałem może przylecieć tu rządowym helikopterem?.,.

– Ależ nie. Incognito wasze było ze wszech miar wskazane. Nie mamy przecież z Kanadą stosunków dyplomatycznych. Tutejsze władze w ogóle nie wierzą w nasze istnienie, a społeczeństwo… No cóż, społeczeństwo nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia.

Wicher od morza stał się intensywniejszy. Belfegor zatrzymał się wreszcie i uderzył parokrotnie rytmicznie w lód, wytupując pierwsze takty marsza z Aidy. Tafla uniosła się i oczom wysłannika ukazały się obszerne, wyłożone czerwono – czarnym chodnikiem schody. Ruchome zresztą. W perspektywie widać było portyki, rzeźby i attyki Zamku na Lodzie. Belfegor zrzucił maskujący kostium. Stał teraz w czarnym mechatym kombinezonie ze złocistym łańcuchem na piersi. Na kruczoczarne włosy nałożył rektorski biret, który po prostu zdjął z wieszaka.

– Proszę, Inferrnencjo.

Ruszyli.

Żeby ci Kanadyjczycy wiedzieli, co kryje się pod powierzchnią tych pustkowi – myślał Meff zjeżdżając w czeluście lodowca. Dookoła schodów rozpościerały się widoki zaiste niezwykłe. To, co w pierwszej chwili wziął za rzeźby i kolumny, było w istocie dziełem natury, z niewielką chyba tylko pomocą człowieka. Stalaktyty, stalagmity, nacieki, wszystko to iskrzyło się w świetle ostrych lamp rtęciowych. Gdzieniegdzie tylko zza naturalnego filaru wyzierał wykuty w lodzie gnom, strzyga czy inna paskudna maszkara, przypominająca, że nie jest to jednak pałac Królowej Śniegu, bliskiej znajomej Duńczyka Andersena.

Co pewien czas napotykali wykute w lodzie trzy litery: SBT. Belfegor objaśnił, że jest to skrót obowiązującej tu dewizy – Strach, Bojaźń i Trwoga, stanowiącej dla młodych adeptów horroryzmu, wampiryzmu i duchizmu wskazówkę i wytyczną w przyszłej samodzielnej działalności. W miarę zjazdu intensywniejsza stawała się woń siarki. W ogóle było nadspodziewanie ciepło, gdzieś około zera, tak że Fawson z przyjemnością pozbył się futra, czapy i nauszników. Na dole kręciło się kilka półprzeźroczystych cieni, ale i te znikły, widząc zbliżanie się Magnificencji i nieznajomego.

Nad głównym korytarzem uczelni, spełniającym zapewne rolę deptaka, dumnie prężył się transparent: “Aby groza rosła w siłę, a strzygi żyły do ostatniej kropli krwi!" Opodal widać było lodowy globus, którego najrozmaitsze punkty łączyły się czarnymi mackami z siedzibą uczelni.

– To miejsca, które staną się rezydencjami naszych absolwentów – pysznił się rektor. – Za parę lat znów będziemy liczni jak za czasów doktora Fausta! A propos, proszę wybaczyć moją śmiałość, czy nie ma pan nic wspólnego z europejskim rezydentem Dołu, maestro Borutą?

Boruta poznał Belfegora przed około pięćdziesięcioma laty na jednym z ostatnich Kongresów Czarnej Magii w Salem (Massachusetts). Stosunkowo młody upiór, pochodzący z jednego ze starofrancuskich zamczysk, zrobił na stryju Fawsona bardzo sympatyczne wrażenie. Przyszły rektor był bezrobotny i bezdomny. Jego zamek, który kupił jeden z amerykańskich multimilionerów, został wprawdzie przewieziony w częściach do Ameryki, ale nigdy go nie zmontowano.

Tymczasem nastaje wielki kryzys. Milioner bankrutuje. Detale zamkowe zostają rozsprzedane, kamień zaś służy jako kruszywo do budowy dróg i “nowego ładu". Boruta, wzruszony losem upiora, udziela mu paru bezinteresownych rad. Radzi mu kształcić się, dorabiać czarną magią i głosować na Roosevelta. Belfegor słucha tych rad z uwagą. W czterdzieści pięć lat później już jako zamożny businessman składa starszemu panu wizytę w jego rezydencji w górach. Wspomina o pomyśle odrodzenia upiorzego fachu, mówi o młodych talentach, które spotkał podczas wędrówek po świecie, polemizuje z opiniami o ginących gatunkach i prosi o poparcie. Gospodarz obiecuje przedstawić sprawę na Dole. Biurokracja piekielna zwleka z decyzją, ale wreszcie wyraża zgodę i dostarcza funduszy. Uczelnia rusza. Rozwija się, hojnie subsydiowana przez wszystkie kręgi piekielne, i już wkrótce zacznie przynosić pierwsze efekty…

Meff wysłuchał relacji rektora, ale do pokrewieństwa się nie przyznał. Nie miał zaufania do osobnika w birecie i nie zamierzał wprowadzać go w swoje koneksje rodzinne.

– Nie mam za wiele czasu – powiedział – i chciałbym przystąpić do rzeczy. Szukam kandydatów na współpracowników… – Już miał powiedzieć, by Belfegor sam ich wytypował, kiedy przyszło mu na myśl, że lepiej będzie zaznajomić się najpierw ze wszystkimi uczniami. Może znajdzie się tam ktoś młodszy, sprawniejszy…

Belfegor jakby odgadł jego myśli. – Zaraz będziemy mieli pauzę. Zapoznam pana z naszym przychówkiem. Najlepsze upiory, demony, strachy, jakie się mogą przyśnić. Sprawni, a przede wszystkim podbudowani najnowszymi zdobyczami wiedzy. Proszę sobie wyobrazić: mam tu upiora robiącego doktorat z materializmu historycznego i wampirkę anestezjologa z drugim stopniem specjalizacji. – Widząc powątpiewanie na twarzy Meffa. dorzucił: – Wcale niełatwo było mi zgromadzić tę trzódkę. Też miałem chwile zwątpienia, gdym sądził, że wszyscy nasi kuzyni wymarli. Ale nie jest źle, nie jest źle. A może Jego Dolność zechciałaby chwilę wypocząć. Mamy tu przyjemniutki pokoik gościnny.

– Chętnie umyję ręce.

– Doskonale, a ja tymczasem zwołam moje zuchy!

Tu Belfegor klasnął w dłonie. Jak spod ziemi wyskoczył paskudny karzeł o twarzy chytrej i czerwonej niczym zachód słońca. Bijąc pokłony zaprowadził gościa do niewielkiego pokoju w stylu eskimoskim, wyłożonego skórami z białych niedźwiedzi, wypełnionego mebelkami wykonanymi z kłów morsa i rogów narwala. Łóżko miało kształt kry i kołysało się usypiająco, całą zaś przeciwległą ścianę pokrywała płaskorzeźba, stanowiąca kopię co upiorniejszych majaków z obrazów Goi. Podświetlona trupim światłem mogła wybić ze snu nawet śmiertelnie znużonego wędrowca. Neoszatan, jak wielu ludzi żyjących intensywnie i pracujących zrywami, postanowił wykorzystać czas na kwadrans snu. To mu wystarczyło, żeby zregenerować siły nawet na pół dnia. Poszukał wyłącznika i mimowolnie dotknął ściany. Zaskoczenie! Lodowy mur, podobnie jak przerażająca płaskorzeźba, wykonane były ze styropianu… Piekielny Agent zamyślił się głęboko.

31
{"b":"89162","o":1}