Było to niesamowite widowisko. Kłębowisko węży szatkowane bronią automatyczną, żywy kłąb siekanej gadziny w świetle jupiterów. Topielica wykorzystała zamieszanie. Przez dach wydostała się na koronę drzewa. Przeskoczyła zwinnie jak wiewiórka na drugie.
– Tam, tam, ucieka! – wrzasnął ktoś z policjantów.
Było jednak za późno. Główna winowajczyni znalazła się poza pierścieniem obławy. Pochłonął ją zielony wilgotny gąszcz, będący jej naturalnym żywiołem.
Atoli ścigający nie tracili nadziei. Nowe oddziały stworzyły szerszy krąg. Patrole przeczesywały las, helikoptery krążyły w powietrzu. Sprowadzono psy, które złapały trop. Na Noc Chrztu Kapłanka wysmarowała się nadzwyczaj wonnymi olejkami.
Około 8.30 śmierć poniósł starszy sierżant Carson.
Udusiły go drobne kobiece rączki o długich pazurkach. Kwadrans później trzyosobowy patrol natknął się na zgrzybiałą staruszkę zajętą zbieraniem leśnych owoców.
Próba wylegitymowania starowinki zakończyła się tragicznie. Jeden z funkcjonariuszy zginął zastrzelony z pistoletu st. sierżanta Carsona, drugiemu cios zadany ze zdumiewającą precyzją rozwalił splot słoneczny, trzeci zmarł na skutek wgniecenia twarzy w niewielką brudnożółtą kałużę. Ktokolwiek dokonał tego czynu, musiał dysponować doprawdy nadludzką siłą.
Meff Fawson stał i rozmawiał z korespondentem “Washington Post". Czuł, że powinien włączyć się w akcję. Pomóc koleżance. Tylko jak?
Naraz poczuł zimny dreszcz. Obrócił się. Z mikro – busiku tuż za nimi wysiadło kilku księży, najwyższy o chudej twarzy hiszpańskiego inkwizytora. Fawson miał normalnie do księży stosunek obojętny, tym razem jednak poczuł się nieswojo.
Poszli po rozum do głowy. Wezwali egzorcystów.
Próbował zachowywać się normalnie. Wrócił do wozu. Zaczął go wycofywać. W tym celu odwrócił głowę i naraz wzrok jego spotkał się ze wzrokiem “Hiszpana". Zrobiło mu się słabo. W gorejących oczach sługi bożego była moc, z jaką Meff dotąd się nie zetknął.
Rozpoznali mnie – pomyślał.
Wdusił wsteczny. Czuł, jak opuszczają go siły. Ksiądz tymczasem zwrócił się do swego sąsiada o dobrodusznym wyglądzie proboszcza, a jednocześnie wydobył z zanadrza mały krzyżyk.
Neoszatan oblał się potem. Ostatnim wysiłkiem wiotczejących mięśni nacisnął gaz. Samochód poleciał jak wariat do tyłu. Ciągle jadąc tyłem dotarł do zakrętu. Tu słabość Meffa minęła. Odwrócił wóz i pognał z powrotem, nie myśląc ani o Rusałce, ani o misji, marząc jedynie, aby nigdy więcej nie spotkać hiszpańskiego księdza.
Półtorej mili dalej na drogę wyszła mu baba. Praktycznie wskoczyła pod koła.
– Masz diable kaftan – rzucił przez zęby. Kobieta, leciwa Amerykanka w fioletowej peruce i ognistoczerwonym wdzianku, powiedziała bezceremonialnie:
– Proszę mnie podrzucić do Miami.
Już miał odburknąć coś nieprzychylnego, kiedy przyszło mu do głowy, że z pasażerką będzie wyglądał znacznie mniej podejrzanie.
Zaprosił ją do środka. Ruszyli. Kobieta milczała. Bił tylko od niej tak silny zapach perfum, że musiał szeroko odkręcić okno. Milę dalej czekała na nich blokada. Niespokojnie wypatrywał, czy wśród policjantów nie ma żadnego księdza. Nie było. Kiedy gorączkowo zastanawiał się, co robić, usłyszał obok siebie cichutkie:
– Sześć razy sześć!
Przelecieli zaporę jak wicher, taranując dwa motocykle i parę beczek. Było jasne, że na następnej przeszkodzie nie pójdzie im tak łatwo. Rusałka jednak nie traciła rezonu.
– Umiesz znikać? – zapytała Fawsona.
– Jedynie przenikać przez tradycyjne elementy budowlane.
– Zaklęcie różni się tylko jednym słowem. Ale stoję za nisko w hierarchii służbowej, aby wymówić je sama.
Poza tym trzeba na to około kwadransa.
Podała odnośną formułę. A potem, gdy Meff wygłaszał ją odpowiednim tonem, wtuliła się w niego, kobieca i tak bezradna, jak tylko może być normalna kobieta. Oprócz perfum, ulatniających się jak pamięć o turystce, której zwłoki obdarte z peruki i ubrania stygły gdzieś w rowie, coraz intensywniej zaczynał czuć jej naturalną woń – wody, wodorostów, a nawet odrobiny świeżej ryby.
Kiedy zza zakrętu wyłonił się błękitny ford, kapitan dał sygnał. Strzelcy klęknęli za zaporą. Miejscowy pastor uniósł Biblię… Samochód jednak miał najwyraźniej dość taranowania. Zatrzymał się, o metr od zapory. Funkcjonariusze podbiegli trzymając broń gotową do strzału. Otwarli drzwiczki. Wnętrze było puste, choć nie wywietrzał jeszcze zapach perfum.
Kapitan zaklął. Pastor miał wielką ochotę uczynić to samo. Nie zamierzali jednak rezygnować. Pieszo uciekinierzy nie mogli ujść daleko. Jeden z żołnierzy odprowadził wóz za zaporę, a reszta ruszyła do przodu. Minęło może pięć minut, gdy pozostawiony sam sobie wehikuł zaczął wolno, wolniutko toczyć się po poboczu. Później zawarczał silnik, automatycznie przeskoczył bieg.
I znowu sukces – pomyślał z zadowoleniem Meff Fawson. Należał bowiem do tego popularnego gatunku Judzi, których klęska zniechęca, natomiast powodzenie, choćby nawet niezasłużone – uskrzydla.