– Chciałbym się przejść sam!
Cień niepokoju przebiegł przez twarz przewodnika.
– Nie ma takiego zwyczaju – powiedział nagle kapitan Gomez wyłaniając się zza płachty gazety. – Miasto jest duże, łatwo zabłądzić, ponadto przyjęliśmy za pana pełną odpowiedzialność. Co by się stało, gdyby jakiś nieuświadomiony kulturalnie skorpion albo inna żararaka pojawiła się na drodze Dostojnego Gościa?
– W prospekcie czytałem, że cortezjanizm zlikwidował wszelkie niebezpieczne szkodniki, razem z prostytucją, narkomanią i nierównością – uśmiechnął się Meff.
– Strzeżonego Pan Bóg strzeże! – zakończył dyskusję oficer.
Wyruszyli więc we dwójkę z Jimenezem. Właściwie było ich chyba więcej, mniej więcej od połowy ulicy szedł parę metrów za nim lodziarz z wózkiem, od połowy alei “przejął" ich kiosk z gazetami. To znaczy – Meff musiał mieć złudzenie wzrokowe, ilekroć odwracał głowę, kiosk trwał twardo wrośnięty w trotuar, zawsze jednak w stałej odległości trzydziestu metrów za nimi.
Jimenez z niezwykłą swadą opowiadał o cortezjańskim baroku, który wchłonął niezliczoną ilość bogatych nurtów kultury rodzimej, gawędził o dawnej literaturze, o obrzędach ludowych, które jutro zostaną zaprezentowane gościowi, wreszcie o osiągnięciach prezydentury Bandollera, który pragmatyzm Arcykapłana potrafi łączyć z ojcowskim humanizmem, zamiłowaniem do poezji i muzyki oraz z ogromnym poczuciem humoru.
– Są w świecie pisma ośmielające się zamieszczać karykatury własnych mężów stanu. My poszliśmy dalej. Nasz periodyk satyryczny “Akupunkturka" zamieszcza wyłącz – n i e karykatury Arcykapłana.
Mijali właśnie wielopiętrowy dom towarowy “Wszystko dla peona", którego witryny uginały się od napisów: “Nowość, okazja, sezonowa obniżka, wyprzedaż!" Fawson przypomniał sobie o utracie papierośnicy i skierował się do wejścia.
– Proszę wybaczyć, ale jeśli zamierza pan odwiedzić dom towarowy, powinniśmy być o tym poinformowani z jednodniowym wyprzedzeniem – zagrodził mu drogę Jimenez.
– A to dlaczego?
– Lokalny zwyczaj wywodzący się z tubylczych praktyk magicznych. Nasze społeczeństwo przejawia nader silne przywiązanie do tradycji, a szacunek, którym otacza cudzoziemców, tym bardziej nie zezwala na obchodzenie wielowiekowych kanonów. Zresztą, jeśli potrzebuje pan czegokolwiek, dostarczymy do hotelu.
Poszli dalej. Jeszcze parokrotnie Fawson próbował zejść z trasy, ale w restauracji akurat trwała przerwa obiadowa, w kawiarni urlop, a w kinie miał iść film dubbingowany w tubylczym dialekcie, więc nie było po co.
– A może chciałby pan porozmawiać z szarymi obywatelami naszego miasta? – spytał dystyngowany cicerone.
– Chętnie.
Szczególnym trafem na pustej dotąd ulicy pojawił się nagle prowadzący osiołka chłop o nieruchomej twarzy starej Indianki.
– Niech pan go zapyta, co go tu sprowadza – rzekł Plenipotent Dołu.
Jimenez nie zdążył otworzyć ust, ponieważ peon sam przemówił w dobrej oksfordzkiej angielszczyźnie.
– Nazywam się Alberto Ibanez, jestem chłopem z prowincji Mosąuitos, przed Wiosną Cortezjańską byłem tępym bezrolnym analfabetą, obecnie jestem świadomym swych zadań, praw i obowiązków wyznawcą wiary. Przed Wiosną Cortezjańską moim jedynym majątkiem były dzieci. Obecnie mam osła i dużą nadzieję na drugiego osła za trzy lata (dokonałem już przedpłat). W uprawie bawełny, osiągnąłem wydajność pięciu tysięcy kalesonów i podkoszulków z hektara…
Meff przerwał ten potok wymowy i spytał powtórnie, jakie sprawy przywiodły go na stołeczną promenadę. Tubylec ukłonił się i powiedział:
– Nazywam się Alberto Ibanez. jestem chłopem z prowincji Mosąuitos…
Następny rozmówca, siwowłosy Mulat około pięćdziesiątki, zwrócił się do gościa, zanim ten zdążył o coś zapytać.
– Nazywam się Roberto Menzures i jestem nastawiaczem zwrotnic z górki rozrządowej numer 342. Pochodzę z biednej rodziny wieśniaczej, która kokos dzieliła na czworo, a ostryg i szampana nie znała nawet z opowiadań. Dzięki Arcykapłanowi udało mi się wyjść na ludzi, i to parokrotnie. Albowiem, jak my mówimy w kolejarskiej braci: “Cortezjanizm jest semaforem jutra, trzeba tylko umieć podnieść ramię."
Mniej więcej co sto metrów na tej dziwnej alei, w której nie było dotąd ani jednej przecznicy, pojawiali się rozmaici Cortezjańczycy – a to prządka – brakarka, a to nauczyciel stopnia podstawowego, a to elektromonter ze stoczni. Meff miał wkrótce serdecznie dość tych szczerych wynurzeń – chciał powiedzieć Jimenezowi, że wyrobił już sobie opinię na temat życia codziennego kraju, kiedy dostrzegł małego Murzynka z tornistrem, przemykającego się pod murem. Nim przewodnik zdążył zaprotestować, Fawson dopadł malca i machnął mu przed oczami gumą do żucia.
– Umiesz może po angielsku lub francusku?
– Nazywam się Filippe Hernandez i jestem uczniem pierwszej klasy szkoły numer 3678 im. Świętej Wiary i Pierzastego Węża. Mój ojciec był żebrakiem, a matka pracowała na rogu. Dzięki Wiośnie Cortezjańskiej uświadomili sobie bezsens dotychczasowego życia. Obecnie tatuś jest urzędnikiem państwowym, a mamusia pielęgniarką…
Meff nie miał pytań. Tym bardziej że doszli do kresu alei zakończonej przepięknie kutym ogrodzeniem, za którym, w głębi, mieścił się pałac prezydencki.
– Zauważył pan, krata zespojona jest z elementów w kształcie serduszek, czy to nie wymowne? – spytał Jimenez. – No, ale chyba będziemy wracać, zmęczyłem pana przechadzką. A może ma pan jeszcze jakieś życzenia?
– Myślałem, żeby wracać inną drogą.
– Szlak wycieczki numer jeden przewiduje powrót drugą stroną ulicy…
– A gdyby go zmienić?
– Proszę wybaczyć, ale nie bardzo rozumiem. Co pan rozumie pod terminem “zmienić"?
Fawson dał spokój, tym bardziej że przewodnik, który zaczął teraz opowiadać o arcybogatej florze i faunie Cortezji (za Gonzalesów nikt nie wiedział nawet, co to jest “ochrona naturalnego środowiska"!), podsunął mu pewną myśl.
– Pan zna się dobrze na zoologii, bracie Jimenez?
– Studiowałem przed laty tę dyscyplinę.
– Kiedyś obiło mi się o uszy, że w waszych puszczach można napotkać ostatni okaz wilkołaka.
Nastąpiło coś dziwnego. Cortezjańczyk pobladł, na moment zamilkł, ale już po chwili zaczął bardzo prędko opowiadać.
– Występują u nas cztery główne odmiany palm. Palma królewska…
– Pytałem przecież!…
Jimenez nadal mówił o palmach, oczami dając do zrozumienia Fawsonowi, żeby nie poruszał tego tematu, a gdy wykrzyknął parę komplementów na temat palmy kokosowej i “drzewa podróżnych", wyszeptał cichuteńko:
– Proszę nie pytać, jeśli nie chce pan prowokować losu.
Meffa wręcz uradowało groźne stwierdzenie – nie przybył do Cortezji na darmo – poszukiwany Wilkołak istniał i musiał być doskonale znany, skoro otaczało go tak swoiste tabu.
Mijali właśnie kamienną ścianę katedry, kiedy Fawson podjął decyzję. Skoncentrował się i jak skoczek z trampoliny dał nura w solidnie wyglądające ciosy granitu.
Udało się.
Niemniej okrzyk zdumienia, który się natychmiast rozległ, mógł być równie dobrze okrzykiem Jimeneza, jak i jego własnym. Ściana nie była granitowa! Wykonano ją z dykty, desek lub innej tektury. Od ściany wewnętrznej podpierały ją belki. Cała aleja Corteza była jednym długim łańcuchem atrap, przypominającym hollywoodzkie miasteczko, w którym kręci się filmy z Dzikiego Zachodu.
– Wracaj, senor, wracaj! – wołał Jimenez bębniąc w ścianę. W alei wybuchł rejwach, ozwały się gwizdki i syreny.
Meff rozejrzał się. Przed nim, jak okiem sięgnąć, rozpościerało się rumowisko, wypalone domy, z częściowo zachowanymi parterami, na których zdążyły urosnąć młode rośliny i kupy śmiecia. Biegnąc, dopiero na jakimś wzniesieniu zorientował się, że za pasem tej ziemi niczyjej i podwójnym łańcuchem zasieków znajduje się prawdziwe miasto.
Za plecami narastał tumult. Widocznie przebito już wątłą ścianę. Zaterkotał silnik śmigłowca. Z pobliskich bunkrów wysypali się żołnierze.
Marnie ze mną – pomyślał Fawson, ale tym razem okiełznał rozdygotane nerwy, skoncentrował się i wydał kabalistyczne polecenie: – Pod ziemię, raz!
Gruz rozstąpił się mu pod nogami, a on sam począł miękko opadać w głąb!