Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

17

Tego ranka Markiz obudził się pierwszy. Słońce jeszcze nie wzeszło i Markizowi wydawało się, że powietrze nadające się do wzięcia głębokiego oddechu pojawi się dopiero wraz ze słońcem. Powoli, z wysiłkiem odwrócił się na bok, zobaczył śpiącego z otwartymi ustami Gauche’a i ciężko oddychającą Weronikę. Poczuł się nagle odpowiedzialny za te dwa młode ciała. To z jego powodu oboje dotarli aż tutaj i dla niego ryzykowali zdrowie i życie. Jakże byli zależni od niego; teraz najmniejszy jego błąd mógł ich zabić. Przemagając niechęć i zesztywnienie ciała, wstał i zabrał się do rozpalania ognia. Rozwiązał wiązkę drewna, które nieśli ze sobą, i ostrożnie położył dwa polana na tlącą się trawę i gałązki. Potem z bukłaka nalał wody do żelaznego naczynia i wrzucił do niej garść ziół – mieszankę od Delabranche’a. Wyjął także suchy chleb i wędzony ser. Rozłożył to na płóciennej serwetce. Dopiero teraz była pora na modlitwę. Stanął twarzą do wschodzącego słońca i ostrożnie kilka razy nabrał powietrza w płuca. Było tak czyste i ostre, jakby nigdy nie skaził go ludzki oddech, i nawet jakby nie było w nim oczywistej, nigdy nie kwestionowanej obecności Boga. To było dziwne powietrze. Kręciło się od niego w głowie jak po mocnym winie.

W skupieniu, opanowując drżenie ciała, Markiz modlił się o siłę, opiekę, o pomoc. Prosił o wskazówki, gdyby zdolność rozróżniania między tym, co dobre i złe, została mu odebrana. Czuł jednak, że modlitwa nie niesie tego spokoju i ufności co zwykle. Gdzieś z boku, spoza granicy wzroku, płynął do niego niepokój i burzył porządek wypowiadanych szeptem słów.

Wracając do ogniska, kucnął przy śpiącej Weronice i zobaczył, że dziewczyna ma spieczone wargi i oddycha szybko i płytko. Oczy pod zamkniętymi powiekami poruszały się niespokojnie, oglądając jakieś wewnętrzne obrazy. Markiz przez chwilę zapragnął ujrzeć te niezwykłe widoki, które sen rozpościerał na szklistych powierzchniach uśpionych oczu. Pochylił się już, żeby wargami dotknąć jej czoła, i z daleka poczuł bijące od niego gorąco. Kołysał się bezmyślnie na piętach, nie wiedząc, co zrobić. Ogarnęła go fala strachu.

Powyciągał torebki z ziołami i proszkami, ale nie mógł się zdecydować na żadne z lekarstw. Przypomniały mu się zapasy chininy. Usiadł przy ogniu i, dotykając niespokojnymi palcami kilkudniowego zarostu na brodzie, czekał, aż woda się zagotuje.

Godzinę później Weronika wypiła rozpuszczone w wodzie lekarstwo i posmarowała sobie resztką jakiegoś mazidła spękane wargi. Siedziała na kocu koło ognia i próbowała rozczesać włosy. Te, które wypadły, martwe, wrzucała do ogniska.

– Chciałabym się wykąpać – powiedziała. – Marzę o tym, żeby się wykąpać. Markiz grzebał patykiem w ognisku.

– To możliwe, że znajdziemy dzisiaj jakieś bezpieczne miejsce, na przykład u tego pasterza, którego widzieliśmy wczoraj z góry. Wtedy wy oboje zostaniecie tam i poczekacie na mnie. Poszedłbym dalej sam. To już niedaleko, myślę, że dwa, trzy dni drogi. Gauche mógłby się tobą zająć.

Weronika popatrzyła na Markiza ponuro.

– Nic mi nie jest.

– Boję się o ciebie, pani. Miałaś w nocy gorączkę.

– Nienawidzisz mnie i chcesz się mnie pozbyć. – W głosie Weroniki pobrzmiewały nuty histerii.

– Proszę cię, nie mówmy o tym. To nie jest miejsce ani pora. Markiz wstał gwałtownie i wrzucił patyk do ognia.

Podszedł do muła i zaczął wiązać pakunki na grzbiecie zwierzęcia.

W południe zeszli z płaskowyżu w wąską i stromą dolinę jakiejś rzeki. Markiz sporo wyprzedził wlokących się noga za nogą Gauche’a i Weronikę i teraz, czekając na nich, usiadł na brzegu i oglądał mapę. Wodził palcem po wyrysowanej trasie, lecz nadal nie potrafił zlokalizować dokładnie miejsca, gdzie się znajdowali. Słyszał za sobą głos Weroniki opowiadającej coś chłopcu i stukot osuwających się spod ich stóp kamieni. Markiz wiedział, że podobny strumień przechodzili wczoraj. Wszystkie górskie rzeki są do siebie podobne. Może kręcą się w kółko? Na mapie miał zaznaczone dwie takie rzeczki. Przy jednej de Chevillon napisał literę V, przy drugiej S. Markiz zdawał sobie sprawę, że bez jakiejś wskazówki nigdy nie będzie w stanie określić dokładnie, gdzie są. A teraz przecież zależało mu na czasie ze względu na Weronikę, pogodę i malejące z dnia na dzień zapasy. Zaczął padać drobny deszczyk. Markiz złożył mapy i wycofał się w miejsce, gdzie pionowa skała tworzyła nawis. Po chwili zjawili się Weronika i Gauche.

– Nie będziemy mogli się stąd ruszyć, jak będzie tak padać – powiedział Markiz ze złością.

Wtedy zobaczyli idących po drugiej stronie strumienia ludzi – staruszka i kilkunastoletnią dziewczynkę. Mężczyzna miał niechlujną, siwą brodę i wyglądał na pasterza. Czarnowłosa, chuda dziewczynka osłaniała głowę brązową chustką.

Widok tych dwojga idących w deszczu z biegiem strumienia wydał im się niezwykły. Zjawili się jak na zawołanie. Markiz wyskoczył spod skały i machając rękami zbiegł na brzeg.

– Hej, człowieku, dobry człowieku! – wołał.

Stary przystanął i na widok Markiza cofnął się ze strachem. Dziewczynka schowała się za niego.

– Człowieku, zatrzymaj się, chcę cię tylko o coś zapytać! – krzyczał Markiz. – Jak się nazywa ta rzeka?

Stary patrzył, wciąż ogłupiały i zaskoczony.

– Jak nazywacie tę rzekę? – zapytał Markiz już spokojniej i po hiszpańsku. Twarz starego na chwilę ożywiła się

– A, rzeka. To jest Rzeka.

– Ale jak się nazywa?

– My mówimy Rzeka.

– A jak się nazywa najbliższa wioska?

Stary wymienił jakąś obcą nazwę. Markiz zawahał się, czy wrócić po mapę. Bał się, że ci ludzie odejdą.

– Chodźcie do nas, schowacie się przed deszczem. Jesteśmy podróżnymi.

Tamci ociągali się przez chwilę, ale ciekawość zwyciężyła. Ostrożnie, sprawdzając stopą każdy kamień, przeszli po nich na drugą stronę strumienia. Dziewczynka rozszerzonymi ze zdumienia oczami przyglądała się najpierw Markizowi, a potem nie odrywała już wzroku od Weroniki. Markiz pokazał staremu mapę, ale widać było, że stary nic nie pojmuje z narysowanych na papierze znaków, linii i zakreskowanych plam.

– Chcemy dojść tutaj, o, tu właśnie. – Markiz pokazał palcem miejsce na papierze.

Stary patrzył na niego, nic nie rozumiejąc.

– Góry del Cadi, Seo de Urgel, Llavorsi – wymieniał Markiz.

– O, Llavorsi, tak, tak, duże miasto – podchwycił nagle pasterz.

– Gdzie? Powiedz, gdzie jest Llavorsi?

Pasterz i dziewczynka jednocześnie wskazali ręką kierunek, który według Markiza był północnym zachodem. Markiz zaczął orientować mapę.

– A więc musimy przejść rzekę i iść tam, prosto w tamtą stronę. Stary zaniepokoił się.

– Nie, panie, tamtędy nie idźcie. Chodźcie z nami do wsi i dalej do Llavorsi, ze wsi droga jest prosta.

– Dlaczego mielibyśmy zbaczać? Musimy iść najkrótszą drogą do Sierra del Cadi

– niecierpliwiła się Weronika.

– Nie, pani, tam nie ma drogi, a przełęcze są niebezpieczne. I w dolinie mieszkają smoki.

Weronika nie od razu zrozumiała.

– Smoki? Powiedziałeś „smoki”?

– Tak, pani, wielkie gady, jaszczurki ze skrzydłami.

Markiz roześmiał się.

– On ma rację. Chodźmy najpierw do tej wsi. Tam odpoczniemy i uzupełnimy zapasy.

Zeszli do małej osady, idąc ze starym i dziewczynką w dół strumienia. Stało tu kilka lichych domów, rozrzuconych w długiej i wąskiej dolinie, którą tworzyła rzeka. Domy były byle jakie, jakby nie zamieszkane. Bez zagród, bez pomieszczeń gospodarskich, bez drzew czy ogródków. Stary zaprosił ich do wnętrza jednej z chat. Było tu palenisko i kilka prymitywnie skleconych sprzętów. Czarnowłosa dziewczynka zakrzątnęła się koło ognia, a kiedy już zapłonął, usiadła zadowolona pod ścianą. Do chaty zaglądały ciekawie spierzchnięte, czerwone twarze kobiet. Zapłakało jakieś niemowlę. Stary wyszedł na chwilę i przyprowadził wysokiego, dorodnego młodego człowieka. Mężczyzna miał na imię Luis i mówił po francusku z tak dziwnym akcentem, że prawie niezrozumiale. Na tle wymizerowanych kobiet i dzieci wyglądał, jakby nie był stąd, jakby zabłąkał się w to zagubione w górach miejsce zupełnie tak jak Markiz i Weronika. Miał smagłą cerę i białe, zdrowe zęby. Patrzył na podróżnych odważnie czarnymi, błyskającymi oczami i za każdym razem jego wzrok ześlizgiwał się, może mimo woli, na Weronikę. Luis był przywódcą mieszkających tu ludzi, jakby nieformalnym wójtem. W tak trudnych warunkach życia nie liczyła się mądrość, tylko siła i wola przetrwania. Najważniejszy był instynkt, spryt i refleks. Dlatego Luisowi powodziło się dobrze. Na podstawie jakiejś niepisanej umowy wszystkie dobra wsi należały do niego. Także kobiety. Nie miał żadnej konkurencji. W osadzie oprócz kilkunastu kobiet mieszkało tylko czterech mężczyzn i żaden z nich nie mógł się równać z Luisem.

Luis rozmawiał z Markizem jak równy z równym. Poznał się na mapach i pomógł Markizowi zlokalizować miejsce, gdzie się znaleźli. Zrozumiał też zaraz, dokąd idą, i szybko wycofał się z propozycji wyruszenia z nimi jako przewodnik. Podobnie jak stary, mówił o smokach, a naciskany przez Markiza, zaczął się tłumaczyć niesprzyjającą porą roku. Lada dzień może spaść śnieg. Teren wokół źródeł rzeki, która na mapie Markiza zaznaczona była literą S, i gdzie zaczyna się łańcuch Sierra del Cadi, cieszył się złą sławą. Pogoda potrafi się tam zmienić w ciągu kilku chwil. Według słów Luisa, głębokie kaniony i rozpadliny pojawiają się tam jakby pod nogami idącego. Poza tym, mówił Luis, jest to jedno z ostatnich miejsc, gdzie żyją jeszcze smoki. Mówiąc o smokach, odwracał głowę i Markiz nie mógł dostrzec, czy w czarnych, przenikliwych oczach Hiszpana nie pojawia się kpina.

Poczęstowano ich owczym serem i plackami pieczonymi wprost na ogniu, za co musieli zapłacić tyle, ile za porządny posiłek w oberży.

Markiz nie był pewien, czy to miejsce jest dość bezpieczne, żeby zostawić tu Weronikę i Gauche’a. Bał się iść dalej sam. Te góry były inne, niż się spodziewał. Wystrzelały znienacka w niebo niby urągająca mu pięść. Ostre, czarne granie były kwintesencją obcości.

33
{"b":"89150","o":1}