Wczesnym rankiem ruszyli w stronę gór. Gauche wlókł się na końcu, z oczyma pełnymi łez oglądając się na pozostawione konie. Teraz dwa muły niosły sakwy z ubraniem, pledami i żywnością. Na przedzie szedł Markiz, prowadząc zwierzęta, za nim Weronika. Wszyscy byli skupieni i smutni: Gauche z powodu koni, Weronika pewnie z „zaczarowania”, a Markiz bodaj z tego rosnącego poczucia obcości wobec siebie, którego spotkanie z Delabranche’em, a raczej z tym dziwnym stworzeniem w butelce, nie tylko nie uleczyło, lecz jeszcze bardziej pogłębiło.
Spotkanie z Delabranche’em było spotkaniem ze światem, który Markiz dobrze znał i z którego wyruszył, było powrotem do języka, którym mówił, do wartości, które uznawał dotąd za słuszne. A jednak teraz nie odnajdywał w nich siebie. Nie wiedział jeszcze, gdzie jest, ale tam już go nie było. Coś sprawiło, że pojawiła się w nim dziura, przez którą wysypywał się on sam, jakby zawsze był tylko piaskiem. Wysypywał się z siebie, rozpraszał, rozpuszczał w otaczającym świecie, a górski, ostry wiatr rozwiewał go na wszystkie strony, zaprzepaszczając możliwości powrotu. Nie mógł się skupić, zaczął wątpić we wszystko, co przedtem uważał za swoje. Tego ranka z przerażeniem uświadomił sobie, że zwątpił także w Księgę. Szedł dalej bardziej z uporu i nawyku. Przy pożegnaniu zapytał Delabranche’a o coś, co nagle wydało mu się niezwykle ważne.
– Czy znalazłeś, panie, w tym wszystkim jakieś znaczenie, jakiś ogólny sens? Po co miałoby się tworzyć homunkulusy, zamieniać ołów w złoto, poznawać zasadę magnesu?
– Wiem, o czym myślisz – odpowiedział Delabranche, przytrzymując na wietrze brudną perukę – ale ja nie szukałem znaczenia. Szukałem prawa.
Teraz Markiz przyglądał się swoim stopom w zniszczonych, podbitych żelazną zelówką trzewikach. Niosły ciało pełne nienasycenia, pożądania, jakiegoś wewnętrznego drżenia. Ciało, które zaczynało przekwitać, ale żądało jeszcze rozkoszy, potomków, władzy. Ciało, które mąciło czystość umysłu, lekki sen i spokój, ciało, o którym sądził, że jest jego własnością i od niego zależy. To ono było zaczarowane. Ktoś zaczarował idącą przed nim kobietę, a ona zaczarowała jego. Czuł na plecach ten oddany, pełen miłości wzrok, którym trzymała go na uwięzi. Bał się tego ubezwłasnowolnienia, a jednak myśl o jakimkolwiek oddaleniu od tego wzroku wywoływała ból nie do zniesienia.
Weronika szła za nim, ale widział ją dokładnie. Postać kobiety w oberwanej na wysokości kolan sukni, spod której błyskają czernią skóry wysokie, sznurowane trzewiki. Z przyzwyczajenia unosiła zmiętą sukienkę, kiedy potykała się na kamienistej ścieżce. Spoglądała wtedy w górę, na niego, czekając, aż się obejrzy. Widział też siebie samego, jak idzie przed nią. Jego zielono-złoty surdut, na który narzucił kożuszek, odbijał od szarego otoczenia papuzią wesołością. Widział swoje przygarbione plecy, nieumięśnione łydki w przybrudzonych pończochach. Czuł wtedy potrzebę lustra, żeby zobaczyć się z przodu, wydąć wargi, podnieść głowę i tym przydać sobie siły. Ten śmieszny mężczyzna z ciałem powoli tracącym męskość nie podobał mu się. Nie lubił jego pleców, łydek i krótko ostrzyżonych włosów. Był śmieszny – to właściwe słowo. Żałosny zielony surdut na chudych nogach, surdut obejmujący skrawek powietrza, próżni, którą nazywał sobą. Godny politowania filozof, który gubi się w tym, co najważniejsze, a odnajduje spocony na brzuchu kobiety. Który całą swoją wewnętrzną czystość, swoje oczekiwanie, oddaje pod zastaw cherlawej fizyczności.
Markiz najbardziej brzydził się oszustwa, które zaczynało w nim kiełkować jak choroba. Zdawał już sobie sprawę, że oszukał siebie i tę samotną, wpatrzoną w niego kobietę w skórzanych trzewikach. Przez głowę przesunęły mu się zdarzenia z ostatnich kilku dni. Zaczął oszukiwać siebie i ją, sam o tym nie wiedząc, kiedy wysiadła z powozu, kiedy po raz pierwszy się do niej odezwał, i potem, kiedy krył się sam przed sobą, patrząc na jej bladą skórę i pożądając jej dotknięcia. Wiedział już wtedy, co się stanie. Wszystko było ukartowane. Brudne przeczucia, brudne ręce, brudne całe ciało, pobrudzone białe karty Księgi, brudne koronki przy mankietach i brudne jedwabne pończochy. I co było zaskakujące: tylko ta kobieta pozostawała wciąż czysta, nawet w wymiętej, oberwanej sukni. Markiz nie chciał jej skrzywdzić, bo jej cierpienie byłoby jeszcze potężniejszą falą bólu. Nigdy już by się z niego nie uwolnił. Księga nie dopuściłaby go wówczas do siebie i nie wpuściłby go jego daleki dom, i smutne, przezroczyste ciało żony.
Przyszedł mu do głowy pomysł, który schłodził ten palący wstręt niczym zimny kompres. Gdyby Weronika była jego córką, gdyby zdarzyło się jakimś cudem, że jest jego córką, mógłby ją kochać i nie pożądać jej ciała. A nawet gdyby pożądanie pojawiło się jak niespodziewany powiew wietrzyku albo przyszło we śnie, byłoby wtedy warte jedynie uśmiechu, machnięcia ręki. Nie pożądałby w niej kobiety, ale siebie samego w tym ciele, które przenosiłoby jego cechy w przyszłość i w swojej kobiecej roli, matki jego wnuków zapewniałoby mu rozkoszne poczucie nieśmiertelności. Mógłby patrzeć na Weronikę z dumą i zachwytem, które jemu dawałyby spełnienie, a jej nietykalność. Mógłby ją przytulić i pogłaskać po głowie, przelewając w nią morze swojej miłości. Mógłby mówić o niej innym. Jego ojcowska duma uzasadniałaby tę ciągłą uwagę, ten przyszpilony do niej wzrok, uporczywe zmiany tematów w rozmowach, kiedy zbyt oddalały się od jej osoby. Mógłby ją wydać dobrze za mąż i patrzeć, jak obrasta w szczęście. Wierzyłby wtedy, że każdej nocy w swoim mężu musi znajdować coś z ojca, żeby w ogóle móc kochać. Mógłby odnajdywać się w każdym mężczyźnie, którego brałaby za kochanka.
Popatrzył na nią z tą nową myślą i oczekiwaniem jakiejś zmiany. Wyczuła jego wzrok i podniosła głowę. Odwrócił się.
Mogłaby być jego siostrą. Siła, która ich ciągnie do siebie, byłaby wtedy usprawiedliwiona. Byłaby podobieństwem, wspólnotą doświadczeń, wspomnieniem rodzinnego domu, zapachu piersi matki, głosu ojca. Problem fizyczności w ogóle by wtedy nie istniał. Byliby przecież jednym ciałem w dwóch różnych formach: kobiecej i męskiej. Pochodziliby oboje z tego samego źródła. Jedna istota w dwóch wcieleniach. Mieliby prawo do rozumienia się bez słów, tylko za pomocą wzroku albo nawet myśli. Mieliby prawo być razem i cokolwiek by się stało, wzajemnie pozostawać zawsze swoją drugą stroną. Jednakowość, pogrążenie swojej pojedynczości w utopii dwójni, czy nie to zawsze najbardziej pociąga w miłości? Markiz przypomniał sobie pewną formułę alchemiczną i teraz odczytał ją zupełnie na nowo:
Dwa rozwija jeden,
a trzy wraca do jeden.
Ponad sobą i Weroniką Markiz zobaczył trzecią postać, jeszcze nienazwaną. „Jaka miałaby być matka, która by urodziła nas dwoje?” – pomyślał. Tym razem zza słowa „matka” nie wynurzyła się zrezygnowana, pomarszczona twarz jego matki. To znów była Weronika.
Gdyby Weronika była jego matką… Tego nie mógł sobie ani wyobrazić, ani wyrazić słowami. Samo przyjęcie takiej możliwości, samo pomyślenie o niej osłabiło jego ciało i wywiało z pamięci wszelkie obrazy. Podniósł głowę i zobaczył, że są już prawie na szczycie płasko ściętej góry. Przed nimi rozciągało się pasmo jeszcze wyższych gór, których jaskrawe od słońca, pionowe ściany znaczyły jakieś sobie tylko wiadome granice. Wydawało się, że gęste powietrze utrzymuje góry w stanie zawieszenia i tymczasowości, niby mróz, który zatrzymał ziemię w tańcu, falowaniu i szaleństwie. Pojedyncze skały sterczały, raniąc przestrzeń, i tylko cud sprawiał, że trwały tak w bezruchu. Drobne, karłowate drzewka ześlizgiwały się w dół, gdzie wąwozem płynął na wpół wyschnięty strumień. Z tej wysokości horyzont zdawał się daleki, niemal na granicy widoczności. To był świat uporządkowanej, kamiennej materii i dopiero gdzieś w górze, ponad granicą ledwie dostrzegalnego zamglenia, zaczynała się nieskończoność. Weronika stanęła najwyżej i osłoniła oczy dłonią przed słońcem. Powoli obracała się wkoło, spoglądając na góry jak na swoje włości. Potem zbiegła do Markiza i objęła go wpół. Markizowi zapachniały jej włosy. „Gdyby była moją matką, powiedziałaby mi, co teraz robić” – pomyślał.