Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

12

– Muszę się już z wami pożegnać. Robi się późno – powiedział Burling, grzebiąc czubkiem buta w kamienistej ziemi. – To jest naprawdę ostatnie miejsce, gdzie mogę skręcić na wschód.

Stali przed nędzną gospodą na obrzeżach miasteczka, wzniesioną naprzeciwko wzgórza z szubienicą. Wyprzężone konie skubały rzadkie kępki trawy. Z otwartego na oścież powozu Gauche wynosił bagaże i kładł je na kamieniach obok leżących siodeł.

– Jakie to ponure miejsce – zauważyła Weronika, otulając się wełnianym szalem. Markiz przyglądał się srebrnej gałce swojej laski.

– Trudno mi rozstawać się z wami – mówił Burling. – Gdybym teraz nie odszedł, nie odszedłbym już wcale, a przecież ja nie jadę po żadnego Graala. Jadę po prostu odebrać mojego wychowanka ze szkół. Ot co, banalna podróż w konkretnym celu, o którym wiem, że istnieje i że na mnie czeka – roześmiał się.

Niebo zaciągnęło się niskimi chmurami, a od gór zaczynał wiać chłodny wiatr, który zmiatał wysuszone źdźbła traw w malutkie kupki.

– Idzie zima – odezwał się po chwili Markiz. – Dopadnie nas w górach.

– Jak się dowiem, czy udało się wam znaleźć Księgę?

– Na pewno się dowiesz. Cały świat będzie o tym mówił.

– Życzę ci powodzenia, przyjacielu.

– I ja tobie.

Wszystko było już przygotowane do rozstania. Burling zabierał swojego konia, swoje bagaże, swój zdrowy rozsądek, sceptycyzm i poczucie humoru.

– Do zobaczenia, przyjacielu, w nowym świecie – powiedział Markiz, a Burling nie wiedział, czy przyjaciel żartuje, czy mówi poważnie.

– Do zobaczenia w Paryżu. Będzie mi pana bardzo brakowało. – Weronika podała mu dłoń, którą Burling przytrzymał może trochę za długo.

Potem poklepał po ramieniu Gauche’a.

– Niech Bóg ma was w swojej opiece.

Burling sprawdził jeszcze rzemienie przy torbach, poprawił kapelusz i dosiadł konia z niespodziewaną gracją.

Październik przełamał się w listopad któregoś dnia, kiedy wjechali w góry. Uświadomili sobie, że słońce nie daje już rozlewającego się wszędzie gorąca, a tylko przyświeca światu, bawiąc się długimi cieniami, złocąc trawę i dodając skałom pastelowych refleksów.

Jechali teraz konno. Powóz zostawili w przydrożnej oberży, gdzie miał na nich czekać do drogi powrotnej. Od chwili odjazdu Burling’a nie był już potrzebny. Nie mieli teraz tematów do dyskusji, brakowało trzeciego do gry w karty. Poza tym drogi stały się o wiele gorsze i prawie całkiem się już nie nadawały do delikatnych kół paryskiego powozu. Krajobraz zmienił się. Coraz częściej zsiadali z koni i szli obok nich, patrząc uważnie pod nogi. W tyle zostały bujne, wilgotne winnice, sady pomarańczowe i łąki pełne lawendy. Ziemia wyschła i obnażała teraz swoje kamieniste kości. Zaczęły się też kłopoty z wodą. Rzadko napotykali ocembrowane studnie, a częściej pili wodę wprost z płynących stamtąd, dokąd szli, potoków.

Wreszcie któregoś dnia nie znaleźli ani gospody, ani żadnego schronienia na nocleg, i musieli rozłożyć się obozem między skałami. Patrząc w rozgwieżdżone niebo, zdali sobie sprawę, że są wyżej niż doliny, z których przyszli. Niebo stąd wydawało się bardziej namacalne i konkretne. Wyciągnąć rękę, kiedy się siedzi przy ogniu, i dotknąć płomieni tych innych, niebieskich ognisk!

Gauche nazbierał po drodze ziół: gałązek mizernej lawendy i liści dzikich porzeczek. Rozrzucił je kręgiem wokół obozu, żeby odstraszyć dzikie zwierzęta.

Długo nie mogli zasnąć. Niebo wyglądało jak naszywana cekinami kurtyna, która za chwilę ma się odsłonić, żeby rozpoczęło się wielkie kosmiczne przedstawienie.

W środku nocy Weronika poczuła na twarzy oddech. Otworzyła oczy i natychmiast oprzytomniała.

– Chodź – powiedział Markiz. Pomógł jej wstać i pociągnął ją za sobą poza zielną granicę bezpieczeństwa wokół obozu. Zatrzymał się przy pionowo stojącej skale i przyciągnął Weronikę do siebie. – Kocham cię, pani, i nawet nie wiesz, jak bardzo cię pragnę – powiedział i zakrztusił się tymi słowami. Jego ręka gorączkowo błądziła po włosach i twarzy Weroniki.

– Tak – szepnęła Weronika i poddała się chłodnym, wilgotnym pocałunkom. Szeptał jej do ucha słowa, których nie rozumiała. Jakieś wyjaśnienia, decyzje. Z bliska jego skóra pachniała, włosy w dotyku były inne, niż przypuszczała. Stał żywy tak blisko niej, ich oddechy mieszały się. Rósł w jej ramionach. Stawał się coraz większy i większy. Panował.

Odwrócił ją twarzą do szorstkiej ściany i przywarł do jej pleców i pośladków. Poczuła go w sobie bez zdziwienia, z tym rodzajem uległości, która otwiera na zawsze wszystkie bramy.

Idę do ciebie, idę do ciebie – powtarzał Markiz i poruszał się tak, jakby zdobywał szczyt, na którym znajduje się cel wszystkich podróży.

Weronika obudziła się jeszcze przed wschodem słońca. Ognisko zupełnie wygasło i lekki wiatr rozwiewał biały popiół dookoła. Markiz spał zwinięty jak kot, przygniatając jej suknię. Leżała na wznak, patrząc w szarzejące niebo. Potem znalazła zapach. Wyodrębniła go z woni powietrza, wyschniętych na słońcu skał, trawy i tamaryszku, ponieważ był ciepły. Nazwała go, zapamiętała i wzięła w posiadanie. Teraz już zawsze rozpozna go wśród innych i potrafi iść za nim. Ten mężczyzna pachniał inaczej niż wszystko, co przedtem wąchała. Był to zapach określony i jednoznaczny. Kiedy wiatr zmieszał go z zapachem popiołu, Weronice wydawało się, że jest w nim coś ostatecznego. Potem usnęła.

Poruszenie wśród rozbudzonych koni obudziło Markiza. Otworzył oczy i leżał przez chwilę, patrząc na rozkwitające na horyzoncie słońce. Czuł się słaby. Słabość płynęła z pustej przestrzeni, jaką pozostawiały oddalające się od siebie, dryfujące w nim wyspy.

Uniósł się na łokciu i spojrzał na śpiącą Weronikę. Była piękna, taka piękna. Miała w sobie złoto i miód, i uległość, która jest mocniejsza niż siła. Mogła prowadzić i wspierać, mogła swoją obecnością nadawać wszystkiemu sens. Mogła usprawiedliwiać i wybaczać, mogła koić i dodawać siły. Ale można też było się w nią zapaść i nie móc już nigdy wyruszyć dalej. Mogła, jak ogromna pszczoła, spijać całą energię i zmieniać ją w miód przyjemności. Mogła zatrzymać, zniewolić, ograniczyć i zamienić w zwierzę. Markiz wstał delikatnie i przetarł rękami twarz. Niespokojnie dotknął miejsca na piersiach, gdzie była schowana mapa. Wahał się przez chwilę, a potem ruszył pod górę. Minął konie i rozespaną twarz Gauche’a, przeszedł obok pionowej ściany wbitej w zbocze. Szedł szybko, tak jakby próbował uciec, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że chce wrócić, być przy niej, po prostu być. Gdzie popełnił błąd? Kiedy się zagapił, zamyślił i pozwolił, żeby widok tej kobiety tak zapadł mu w umysł? To musiało być wtedy, na początku, kiedy zobaczył ją wysiadającą z powozu. Pamiętał jeszcze ciemne włosy i jasne, żywe refleksy światła. Włosy wyglądały, jakby żyły własnym życiem. Może to te włosy tak go zaczarowały, że odważył się jej w końcu dotknąć i zagarnąć ją dla siebie. Może dlatego nie chciał czekać na kawalera zbyt długo. W Chateauroux niewiele brakowało, żeby uzależnił dalszą podróż od tego, czy ona z nimi pojedzie, czy nie. Teraz świat pełen był Weroniki, wszystko było Weroniką. Nie trzeba było już nigdzie wyruszać, wystarczyło wyciągnąć rękę.

Markiz czuł się boleśnie rozdwojony. Żył zawsze ze świadomością, że porusza się w ramach pewnego kontinuum, którego jednym biegunem jest moc płynąca z wyzwolenia się od własnych pragnień, a drugim – bezpieczeństwo, którego istotą było zawsze pragnienie. Kryła się w tym sprzeczność nie do obejścia ani zlekceważenia. Dotąd wyboru między tymi dwiema możliwościami dokonywało za Markiza samo życie. Zrezygnował z miłości w swoim małżeństwie, ponieważ ona zrezygnowała z niego. Może i mógł walczyć – tak się zawsze mówi, oglądając czyjeś życie z daleka, ale nie bierze się pod uwagę bólu, jaki sprawia zawód.

Markiz zbudował swojemu bólowi kapliczkę i pielęgnował go jak rzadką roślinę. Ból uwalniał go powoli od miłości do żony, ale czy uwalniał go od samego cierpienia? Cierpienie z powodu zawiedzionej miłości krępuje równie mocno jak sama miłość. Cierpienie jednak jest zupełnie czym innym – człowiek buntuje się przeciwko niemu, i taki bunt sprzyja próbom uzyskania kontroli nad sobą i mocy. Będę silny, będę wolny, mógł sobie mówić Markiz, poznałem już tajemnicę siebie samego, moje cierpienie i moją samotność, poznam tajemnicę natury, nieba i ziemi, bo wiem, że poprzez poznanie osiąga się siłę.

Taka była być może droga Markiza do wtajemniczenia. Jak baśniowy Jeździec na Ślimaku, posuwał się słowo po słowie, krok po kroku, dzień po dniu do drugiego bieguna kontinuum, widząc z coraz większą jasnością, że poznanie daje wolność, ale nie daje bezpieczeństwa. Im głębsze, tym więcej rodzi pytań i niepewności, tym bardziej zawieszone i umowne zdaje się ludzkie istnienie, tym mniej ważna jest różnica między życiem i śmiercią. I w tym właśnie tkwi moc.

Tej nocy moc zaczęła opuszczać Markiza. Najpierw wylała się z niego falą nasienia, a potem, kiedy spał, wyciekała z niego powoli niby woda z nieszczelnego dzbana. Markiz tracił swoją niewinność, i nie była to kwestia fizycznego zbliżenia z kobietą; to mu się przecież zdarzało już przedtem. Tracił niewinność przez to, że tę kobietę kochał, że chciał z nią pozostawać przez cały czas, przyglądać się jej i być przez nią oglądany, poznawać ją, wejść w jej świat, mieć z nią dzieci. Idąc dalej pod górę, Markiz zaczął przeczuwać, że sam dla siebie stał się przeszkodą w dotarciu do Księgi. I że na dodatek jakaś obca siła odebrała mu tę jego umiejętność kontroli, umiejętność, z której kiedyś był tak dumny. Spojrzał z góry na obóz, na małe figurki koni i poruszającego się między nimi Gauche’a, na śpiącą Weronikę i siebie samego leżącego obok niej. Z tej odległości ów widok można było wziąć za kolorową, ale martwą ilustrację, obraz malowany ręką wrażliwego pejzażysty, który postaci ludzkie umieszcza w krajobrazie tylko dla ozdoby. Patrząc w dół, Markiz zrozumiał, że stanął przed wyborem, a ponieważ wierzył, że poważnych wyborów nie dokonuje się nigdy samemu, odwrócił się i wspinał dalej, uwalniając stopami drobne kamyczki, które z szemrzącą skargą toczyły się w dół.

25
{"b":"89150","o":1}