Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

13

Następnego dnia wieczorem dojechali do ściśniętego między górami miasteczka. Było w nim coś dziwnego. Pozamykane na głucho drzwi i okiennice, nieczynne dwie kolejne oberże. Wreszcie spotkali ponurego mężczyznę, który popatrzył na nich jak na duchy. Od niego dowiedzieli się, że miasteczko nazywa się Montrejeau i że od kilku dni panuje tu zaraza. Mężczyzna dał im do zrozumienia, żeby nie spodziewali się ciepłego ani w ogóle jakiegokolwiek przyjęcia. Ludzie bali się i nie wychodzili z domów. Radził im przenocować gdzieś poza miastem i jak najszybciej jechać dalej.

Mimo że konie były zmęczone i ledwie powłóczyły nogami, zdecydowali się minąć miasto. Byli głodni i zmarznięci.

Tego dnia Gauche zauważył subtelną zmianę, jaka nastąpiła po nocy spędzonej w górach. Nie znał faktów. Nie widział Weroniki i Markiza wychodzących poza obóz ani tego, jak wracali – objęci i nieobecni. Zresztą chyba nie zrozumiałby tego. Nie wiedział dokładnie, czym jest mężczyzna i kobieta, i co znaczy to, że szukają w ciemnościach miejsca, żeby się złączyć. Wyczuwał tylko, że przepaść między ludźmi i zwierzętami nie jest tak wielka, jak zwykło się sądzić. A jeżeli nawet rozumiał, czym może być miłość między ludźmi, to pewnie przypisywał jej te same cechy co pieszczotom koni i nagłemu odchodzeniu od zmysłów jego żółtego psa.

Teraz jednak wiedział, że coś się dzieje. Zauważał długie i ciężkie spojrzenia Markiza rzucane na jadącą obok konno Weronikę. Widział ich radosne zmieszanie, kiedy napotykali nawzajem swoje spojrzenia, i to, z jakim trudem odrywali je od siebie. Gauche prawie czuł tę siłę, która sprawiała, że ich konie szły teraz wolniej i zawsze blisko. W milczeniu jadących na nich ludzi słyszał pytania, a w wypowiadanych przez nich pytaniach już zawarte były odpowiedzi. W nagle okazywanej troskliwości Markiza tkwiła świadomość władzy. W uległym przyjmowaniu tej opieki przez Weronikę także tkwiła świadomość władzy, ale władzy innej, bardziej ukrytej.

Tego dnia kilka razy przekraczali jakąś płytką, kamienistą rzekę i robili wtedy mały postój. Na takim postoju pewien gest Markiza niezwykle mocno podziałał na Gauche’a. Markiz dotknął Weroniki w taki sposób, że dotyk jak echo rozszedł się falami w powietrzu. Gauche znalazł się w zasięgu tego echa i jego ciało zadrżało. W następnej chwili cały stał się pragnieniem takiego dotyku. Gauche przez przypadek dostał się w zasięg miłości i pożądania tych dwojga, i poczuł się z nimi związany na zawsze. A ponieważ niemy chłopak nie doświadczył różnicy między kobietą a mężczyzną i sam nie był do końca ani jednym, ani drugim, pokochał ich od chwili tego gestu całym swoim pragnieniem miłości. Oddał im to, co zwykle dzieci ofiarowują rodzicom, czyli bezgraniczne zaufanie i największy podziw. I oczekiwanie, że ten czuły, drobny gest będzie się powtarzał w nieskończoność, dając pewność, że w świecie istnieje harmonia głębsza niż ta, której jest w stanie doświadczyć rozum.

Tak więc Gauche stał się jedyną sprzyjającą tej niespodziewanej miłości osobą. Jedyną, bowiem i Markiz, i Weronika wzbraniali się przed nią. Wystawili do udziału w niej tylko część siebie samych, a cała reszta pozostawała w ukryciu, tłumacząc i wyjaśniając sobie to, co się dzieje na zewnątrz.

Miasteczko zniknęło w dole za kolejną skałą. Droga zamieniła się w kamienistą ścieżkę i Markiz zaczął się niepokoić, że zabłądzili. Kiedy koń niebezpiecznie się potknął i zrzucił Weronikę, Markiz zarządził postój. Noc była bardzo zimna i musieli powyciągać z toreb śpiwory i koce. Gauche zgrabiałymi rękami próbował rozpalić ognisko, ale trawy i gałązki drobnych krzaczków tylko się tliły, nie dając ognia. Wtedy w ciemnościach, niemal nad ich głowami, Weronika wypatrzyła coś niezwykłego.

Na zboczu góry, w zupełnie niespodziewanym miejscu, stał niewielki kamienny dom. Wydawało się, że jest ogromnym jaskółczym gniazdem i utrzymuje się przy pionowej skale tylko dzięki jakimś czarom. Nie był oświetlony i w mroku niewiele różnił się od skały. A jednak z komina snuł się dym i właśnie dlatego Weronika spostrzegła dom. Dym był nieco jaśniejszy niż niebo, jakby odbijał w sobie światła gwiazd.

Wzięli konie za uzdy i powoli, krok za krokiem, ruszyli pod górę ścieżką tak wąską, że z ledwością mieściły się na niej stopy dorosłego człowieka.

Drzwi otworzyła otyła kobieta ze świecą. Nie powiedziała nic, tylko cofnęła się w głąb domu i zawołała coś niezrozumiale. Po chwili w krąg światła bijącego od świecy wszedł stary, niski mężczyzna w przekrzywionej, niechlujnej peruce. Otworzył szerzej drzwi i mamrotliwie zaprosił ich do środka.

– Tak, tak, domyślam się. Zaraza w mieście, nie ma noclegu, a wy zmęczeni drogą. No cóż, trzeba odwagi albo braku rozumu, żeby dotrzeć tu w nocy. Proszę wejść, jestem, naturalnie, zawsze rad gościom. Konie będą musiały zostać przed domem. Nie mam stajni.

Markiz próbował jakoś wyjaśnić ten ich nagły najazd, lecz wyglądało na to, że stary nie słucha.

– Jutro – powiedział. – Jutro sobie opowiemy to i owo. Kobieto, przygotuj szlachetnym państwu pokój, a ty, młodzieńcze, będziesz spać w kuchni. Czy nie ma w tym domu więcej świec, kobieto?

Delikatnie popchnął ich w kierunku otwartych drzwi do pomieszczenia z lewej strony. Kobieta, rzuciwszy na staroświeckie, wbudowane w ścianę łoże parę koców czy może skór, wycofała się tyłem i zniknęła w sieni, zabierając świecę. Weronika po omacku dotarła do łóżka.

– Jesteśmy naprawdę bardzo wdzięczni… – zaczął Markiz, ale stary mu przerwał.

– Jutro opowiemy sobie to i owo, teraz życzę państwu dobrej nocy. Bez snów – powiedział wychodząc.

Wszystko to stało się tak szybko, że nie zdążyli się przyjrzeć ani gospodarzowi, ani jego domowi. Gauche zniknął, pewnie poszedł czy też zaprowadzono go do kuchni.

W pokoju pachniało kamieniem i wilgocią, a ciemność była doskonale nieprzenikniona i chłodna jak atłas. Weronika odnalazła palcami usta Markiza. Kochali się na wilgotnych pledach szybko i gwałtownie, jakby ta dziwna noc miała się zaraz skończyć. Zasypiając Markiz przypomniał sobie nie rozjuczone konie przed domem, ale nie znalazł w sobie dość siły, żeby cokolwiek zrobić. Zmieszane ciepło dwóch ciał tworzyło bezpieczną enklawę, kokon, chroniący przed niezbadanymi wpływami nocy.

Rano zostali poproszeni na śniadanie na taras, który znajdował się po niewidocznej ze ścieżki stronie domu. Zaproszono także Gauche’a. Stał tam pusty stół nakryty białym obrusem, zbyt chyba długim, bo majtał się po ziemi. Mimo osłonięcia także od strony góry na tarasie wiał ostry, górski wiatr, w którym czuć było śnieg i zimę. Chwilami podmuchy były tak silne, że obrus trzepotał niespokojnie, jakby razem ze stołem chciał ulecieć w chłodne niebieskie niebo. Krzesła ustawiono z każdej z czterech stron stołu, daleko od siebie. Usiedli po trzech stronach, a po chwili zjawił się gospodarz z talerzem sera i chleba, i butelką oliwy. Był nieporządnie ubrany w coś, co mogło przypominać staromodny, czarny surdut. Z rękawów wystawały podarte koronkowe mankiety. Ciemna, potargana peruka zsunęła mu się na jedno ucho.

– Czym chata bogata – powiedział i sam zabrał się do jedzenia. Weronika spojrzała porozumiewawczo na Markiza.

– Jesteśmy niezwykle wdzięczni za gościnę. Najwyższy czas się przedstawić – odezwał się Markiz i grzecznie wstał z krzesła, chcąc dokonać prezentacji.

– Doprawdy jestem zaszczycony. Ja nazywam się Delabranche, co wam zapewne i tak nic nie mówi – powiedział gospodarz, maczając chleb w oliwie i zagryzając serem.

– Za to wiem, kim wy jesteście, moi mili, i dokąd się wybieracie. Sierra del Cadi, czy nie mam racji? Tak, tak, do Hiszpanii. W Hiszpanii żyje się właściwie po to, żeby kochać. We Francji zaś kochać – to gadać o miłości. Tak, tak, święta racja.

Wiatr wciąż się wzmagał i trzeba było mówić bardzo głośno, żeby się wzajemnie słyszeć. Markiz odchrząknął i prawie krzyknął:

– Jak to się stało, że znacie, panie, cel naszej podróży i… i…?

Delabranche zaśmiał się bezgłośnie, trzęsąc całym ciałem.

– Wiem, co w trawie piszczy. Na całym świecie tylko raz na sto lat ktoś wybiera się w taką podróż. To rzadki wypadek, a ja wiem o wszystkich rzadkich wypadkach. Jestem lekarzem. Może jeszcze sera? Lekarzem. Wiecie, dzieci, kasja, senes, rabarbar na zatwardzenie i buliony ze żmij na anemię. Dam wam na drogę dobrej chininy…

– Czy ktoś wam, panie, mówił o nas? Ktoś tu był przed nami? – pytał Markiz, przekrzykując wiatr. Weronice zbielały kostki zaciśniętych dłoni.

– No, aż tak to nie. Nie, synu, aż tak świat się wami nie interesuje. Moja praca to wiedzieć o tym, co się dzieje. Tak, tak, a moja chinina jest dobra nawet przeciwko zarazie. Zarazą się nie przejmujcie, to zwykła panika. Miasteczko zatruło się starym serem. Poza tym kilka przypadków syfilisu. Hiszpańska choroba. Ale panika wokół zarazy już jest. Każdy choruje na to, na co chce… Jeżeli macie zamiar przekroczyć granicę, musicie mieć glejt, że jesteście zdrowi. Taki certyfikat może wystawić tylko mer, on tam ma do tego swoich konowałów. Lecz to, dzieci, zabierze wam z tydzień. Muszą was poobserwować. Przybiją mnóstwo pieczęci i dopiero na tej podstawie przepuszczą was hiszpańskie straże.

– A wy, panie, nie możecie nam wystawić takiego dokumentu? Po przebadaniu, oczywiście – zapytała Weronika.

– Niestety, nie, moja panno. Taki medyk to ja nie jestem. Musi być medyk oficjalny. Ja natomiast uchodzę za dziwaka, nie medyka.

Markiz chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Nie miał siły przekrzykiwać wiatru. Delabranche jakby czytał w jego myślach.

– Posiłki, moje dzieci, powinno się jadać na świeżym powietrzu. Z jedzeniem połyka się czyste tchnienie świata. To jak duchowy pocałunek, przedłuża życie i dobrze działa na krew. A ty, moja droga, wyglądasz bardzo blado.

Potem Delabranche zwrócił się nagle do skrępowanego tym, że zasiada z nimi przy stole, Gauche’a, co chłopca onieśmieliło jeszcze bardziej.

– Nie trzeba cały czas mleć ozorem, żeby być obecnym, prawda? Tak jak stary Delabranche.

Gauche przytaknął niepewnie głową i spojrzał pytająco na Markiza.

– On nie mówi! – krzyknął Markiz przez zwiniętą w trąbkę dłoń.

26
{"b":"89150","o":1}