Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

3

Po wyjściu kawalera d’Albi Weronika usnęła i miała sen. W tym śnie była pustynia i było bardzo gorąco. Między wydmami, na rozgrzanym piasku, ustawiono stoły pełne jadła, różnych win i więdnących powoli kwiatów. Weronika należała do gości zaproszonych na wesele. Była, jak inni, wytwornie ubrana. Wysokie obcasy pantofli grzęzły w piasku, giemzowe rękawiczki paliły ręce. Reszta towarzystwa w niewielkich grupkach stała wokół stołu. Panowie w upierścienionych dłoniach trzymali kryształowe kielichy z winem koloru piasku, panie ukradkiem ocierały koronkowymi chusteczkami pot z czoła. Wszyscy na coś czekali. Kiedy Weronika próbowała się dowiedzieć na co, jeden z mężczyzn wskazał jej jakąś postać w bieli. Była to Panna Młoda. Stała trochę na uboczu i wpatrywała się z nadzieją w horyzont. „Stamtąd ma nadjechać Pan Młody – powiedział mężczyzna. – Ale bardzo się spóźnia.” Weronika przyglądała się ze współczuciem Pannie Młodej i nagle z przerażeniem zauważyła, że jej biała suknia zaczyna żółknąć. Było w tym coś dobrze znanego i strasznego. „Zobacz, co się dzieje z jej suknią! – krzyknęła do mężczyzny. – Uciekajmy. On i tak nie przyjedzie.” I wszyscy zaczęli biec przez rozgrzany piach, potykając się i wstając, nie dbając o kapelusze, pióra koronki, kryształowe kieliszki. Weronika obejrzała się jeszcze raz i ujrzała Pannę Młodą w żółknącej sukience. Dziewczyna stała nieruchoma i samotna jak martwy posąg.

Obudziła się z rozhuśtanym sercem. Otworzyła oczy i ujrzała swój pokój pogrążony w mroku. Ciężkie czerwone zasłony wpuszczały smużki zamglonego światła. Na podłodze leżała jej suknia, w której była wczoraj. Weronika poczuła kwaśny smak w ustach i nagle zrobiło jej się niedobrze. Odwróciła się na wznak i wraz z tym ruchem sen o rozgrzanej pustyni odszedł w noc. Przeciągnęła bezwiednie ręką po brzuchu i uświadomiła sobie, że jest naga. Cała pościel, skotłowana i poplamiona czerwonym winem, leżała obok łóżka. Jedyne, co przyszło Weronice do głowy, to to, że poszedł, że jest znowu sama. W pierwszym odruchu chciała wstać i zabrać się do czegoś, ale nie znalazła w ciele dość siły. Odwróciła się z powrotem na brzuch i zaraz usnęła znowu.

Dla Weroniki sny były tym samym, czym dla Gauche’a kasztanowe ludziki, a dla Markiza lustra – pozwalały jej wyjść poza siebie. Traktowała je jak rzecz bardzo zwyczajną, rodzaj autonomicznego nocnego życia, które tylko poszerza i dookreśla to, co się dzieje w dzień. Jeżeli sny były radosne, miłe i przyjemne, stanowiły dobrą zabawę, jeżeli zaś nabierały wagi i znaczenia, Weronika wykorzystywała je tak, jakby były listami z ostrzeżeniem od sił wyższych. Stawała się bardziej uważna i skupiona. Kiedy śniła jej się zmarła przed laty matka, wiedziała, że czekają ją jakieś kłopoty. Śniony co miesiąc sen o rozbijających się naczyniach był przypomnieniem, że nadchodzi okres niedyspozycji. Koty śniły jej się, kiedy szczególnie dotkliwie odczuwała samotność. Miała taki prywatny, intymny sennik.

Weronika była przeświadczona, że inni śnią podobnie: całą noc, z rozmachem, kolorowo i brzemiennie w skutki. Nie zdawała sobie sprawy, że została obdarzona talentem równie rzadkim jak talent poetycki czy malarski. Należała do tej nielicznej grupy wybranych, którzy rozmawiają ze światem po swojemu i z nocy na noc zbliżają się do ogarnięcia całej jego złożoności.

Weronika miała dwadzieścia pięć lat i była kurtyzaną. To słowo mogłoby znaczyć wiele, ale dla niej znaczyło tylko tyle, że co jakiś czas kochała innego mężczyznę, który godził się ją utrzymywać. Czuła do swoich klientów – jakież to niezręczne słowo – coś na kształt miłości, która bierze się z przywiązania, trochę z szacunku, a trochę z tej magicznej chwili, kiedy oddając swoje, biorąc zaś czyjeś ciało, przeżywa się krótki, bolesny moment niebycia sobą. Weronika mogła sobie pozwolić na tę namiastkę uczucia. Nie była pierwszą lepszą dziewką z Marais, która obsługuje co noc kilku mężczyzn. Miała stałych, wysoko postawionych klientów i dopóki nie odchodzili szukać nowych wrażeń, starała się być im wierna. Może określenie „kurtyzana” w ogóle nie pasowałoby do niej. W każdych czasach wiele kobiet żyje tak, jak Weronika żyła w 1685 roku: pozwala się utrzymywać mężczyznom i płaci im za to ciałem, tą kruchą, wystawioną na działanie czasu, a jednak najmocniejszą walutą.

Żyła dzięki temu w jakim takim komforcie. Miała małe mieszkanie przy jednej z modniejszych ulic Paryża, zmieniające się służące, które regularnie ją okradały z sukien i biżuterii. Ostatni kochanek, kawaler d’Albi, kupił jej skromny powóz i co noc czynił gorące wyznania miłości. Sprawa z kawalerem wyglądała nieco inaczej niż z poprzednimi jej protektorami. Kawaler d’Albi postanowił ożenić się z Weroniką. Musiałby to zrobić potajemnie, z pewnością nie w Paryżu i bez zwyczajowych trzykrotnych zapowiedzi, jak nakazywał unoszący się wszędzie duch soboru trydenckiego. Istniało trzynaście przeciwwskazań do zawarcia małżeństwa: zbyt młody wiek, impotencja, inny związek, święcenia kapłańskie, inne wyznanie, uroczyste śluby, porwanie, zbrodnia, pokrewieństwo, powinowactwo, karalność, pokrewieństwo duchowe lub prawne. Wprawdzie w przypadku związku Weroniki z kawalerem nie było żadnej z wymienionych przeszkód, istniała jednak inna, jeszcze bardziej oczywista i jeszcze trudniejsza do usunięcia, bo opierająca się na niepisanych prawach rozwarstwionego społeczeństwa: przepaść między stanami. Nie można jej było obejść. Pozostawało tylko rzucić się w nią z determinacją miłości i oczekiwać, że świat z czasem wybaczy mezalians. Kawaler d’Albi, planując potajemny ślub z kurtyzaną, musiał się liczyć z konsekwencjami. Ten, który poślubia kobietę tego rodzaju, przynosi hańbę swemu rodowi.

Podobno kobiety, zwłaszcza te lekkich obyczajów, są nad wyraz sprytne i wyrachowane. Zawracają w głowie swoim kochankom, mamiąc ich różnymi miłosnymi praktykami i obietnicami jeszcze wspanialszych doznań. Wiadomo, że w chwili ostatecznej rozkoszy czynią ukradkiem znak krzyża na plecach leżącego na nich mężczyzny i to sprawia, że potem nieszczęśnik nie może się już kochać z inną kobietą. Weronika liczyła tylko na swoją miłość. Była zbyt uczciwa, żeby wdawać się w jakieś czary. Przynajmniej nie wobec kawalera d’Albi. Zakochiwała się szybko i od razu wpadała w miłość jak do studni. Widziała świat poprzez miłość. To, że brała za nią pieniądze, nie miało nic do rzeczy. Kochała swojego kawalera, ponieważ był piękny, bogaty i cieszył się poważaniem.

Około południa Weronika obudziła się na dobre. Ninon przyniosła jej filiżankę czekolady.

– Coś ci mówił, Ninon?

– W ogóle nie słyszałam, jak wychodził, pani.

– Dlaczego wyszedł tak wcześnie? Dlaczego się nie pożegnał? – zastanawiała się Weronika.

– Nie chcę pani niepokoić, ale niedawno widziano pana w Pont-Neuf z jakimiś dwiema… – Ninon chrząknęła znacząco; nie potrafiła ukryć złośliwego uśmiechu.

– Nie twoja sprawa – ucięła Weronika.

Wstała i podeszła do lustra. Rozsypany na podłodze puder znaczył jej ślady. Lustro odbiło nabrzmiałe wargi i zapuchnięte od snu oczy. Weronika nie była z siebie zadowolona. Podobno jej przodkowie pochodzili z Holandii i stąd wzięły się jej piękne, rude włosy i jasna, prawie biała karnacja, podkreślona delikatnymi piegami. Miała duże, pełne ciało, ciężkie piersi i obfite pośladki. Ninon zaczęła upinać jej włosy w modny, bardzo wysoki kok.

Weronika patrzyła na swoje ciało z rezerwą. Czy zaczęło się już widomie starzeć? Czy uda nie są zbyt tłuste? Kiedy przyglądała się sobie, przez głowę przemknął jej obraz szmacianej lalki, którą bawiła się w dzieciństwie. Przybrudzony korpusik wypchany pakułami, z prymitywnie doszytymi rękami, nogami i głową. Szary, wymięty tłumoczek. Takimi lalkami bawiły się wszystkie biedne dziewczynki z nadrzecznych dzielnic. Miłość ich właścicielek zmieniała je jednak w najpiękniejsze królewny.

Istnieje szczególny rodzaj małych dziewczynek, z których wyrastają potem szczególnego rodzaju kobiety. Takie jak Weronika. Są to najczęściej córki pierworodne, po których Bóg dopiero zsyła rodzicom chłopca. Wystarczy, żeby urodził się jeden chłopiec, i już ojciec i matka oddychają z ulgą. Bóg im wreszcie pobłogosławił. Jeżeli niemowlę jest niedoskonałą formą ludzką, to niemowlę płci żeńskiej jest niedoskonałą formą niemowlęcia, jest czymś powszednim jak sześć dni w tygodniu. Kiedy rodzi się chłopiec – jest jak niedziela. Małe dziewczynki, którym rodzi się braciszek, rosną w przekonaniu, że one same są tylko wstępem, uwerturą do innego, ważniejszego istnienia, ponieważ pojawienie się brata od razu usuwa je w cień. To właśnie z niego rodzice są dumni, patrzą szczęśliwi, jak zaczyna chodzić i mówić, kiedy ciągnie za rude warkoczyki starszą siostrę, nazywają to zawadiactwem, odwagą i w końcu męskością, i odtąd starszym siostrom męskość kojarzy się z ciągnięciem za warkocze przy cichej aprobacie świata.

Starsze siostry pragną zgłębić tajemnicę odsunięcia ich z uprzywilejowanej pozycji. Szukają przyczyn w tym, co jest im najbliższe – we własnym ciele. Badają swoje ciało uważnie, dotykają płaskich jeszcze piersi brzucha, chudych ud. Badają twarz, ręce, oczy, zęby włosy i nie znajdują piętna. A jednak czują, że ich ciału brakuje doskonałości i skończoności. W porównaniu z ciałami braci ich własne ciała wydają im się zasklepione w sobie, cofnięte, niepełne. Nawet później, kiedy zaczynają im rosnąć piersi, boleśnie nabrzmiałe sutki są tylko namiastką siły.

Co można począć z tak niedoskonałym ciałem? Z ciałem gorszym jakby z definicji? Z ciałem, które z wiekiem tylko powiększa jeszcze swoją odmienność, tyjąc i zaokrąglając się w miejscach, które winny pozostać twarde i płaskie? Z ciałem, którego nie można się pozbyć, choć może by mu się to należało?

Trzeba temu ciału nadać wartość. Trzeba je myć, nacierać pachnidłami, głaskać i klepać, żeby było jędrne. Trzeba je zdobić wymyślnymi fryzurami, które wieczorem muszą być i tak rozczesane. Trzeba przydawać twarzy bladości lub rumieńców w zależności od mody. Trzeba od rana do wieczora zajmować się swoim ciałem. W końcu odkryje się w tym swoistą przyjemność i przed lustrem powie się sobie nieśmiało: jestem piękna, moje ciało jest piękne, moje ciało to ja.

6
{"b":"89150","o":1}