Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

6

Późnym wieczorem dojechali do Angerville i w pierwszej lepszej oberży zatrzymali się na nocleg. Kolacja nie była wystawna, a oni, zmęczeni upałem, nie byli głodni. Zimne pieczyste, chleb i ser z miejscowej serowarni. Podano też smaczny cienkusz, którego Weronika wypiła zbyt dużo. Może chciała mieć powód, żeby iść spać.

Markiz i pan de Berle wreszcie mieli okazję porozmawiać bez świadków. Znużony podróżą de Berle cichym głosem przekonywał Markiza, że należy wrócić.

– Ewentualnie – mówił – można pojechać do Chateauroux i, czekając na d’Albiego, chociaż wątpię, czy on się w ogóle zjawi, ustalić z Chevillonem nowy termin. Na wiosnę.

Markiz uparcie trwał przy swoim.

– Nie może być tak, żeby drobne zdarzenie zepsuło obmyślane cały rok plany. Jeżeli teraz wrócimy do Paryża, cała wyprawa odwlecze się znowu na czas nieokreślony.

– Moim zdaniem, trzeba się porozumieć z Bractwem – powiedział de Berle.

– Nie możemy sami podejmować decyzji. Nie wiem też, czy obecność tej kobiety… Czym się w ogóle kierowałeś, wyrażając zgodę na jej towarzystwo? Czasami myślę, że jesteś tak samo nieobliczalny jak d’Albi.

Markiz wzruszył ramionami.

– To biedna, samotna kobieta.

– Dziwka.

– Ale wyjątkowo piękna.

Podnieśli obaj głowy, bo drzwi do oberży otworzyły się i wszedł do środka wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w cudzoziemskim stroju.

– Hej, oberżysto, nocleg dla samotnego podróżnego! – zawołał z obcym akcentem.

Markiz i pan de Berle wrócili do rozmowy. Tymczasem oberżysta zaczął dość obcesowo tłumaczyć nieznajomemu, że nie ma już wolnych miejsc. Radził mu pójść o trzy ulice dalej, gdzie jest inna gospoda. Mężczyzna zachowywał się tak, jakby nie rozumiał, i wyglądało na to, że nie ma zamiaru się stąd ruszyć. Obaj mówili podniesionymi głosami.

– Nigdzie nie będę chodził. Jestem zmęczony. Jutro czeka mnie długa droga, a w dodatku nie znam miasta – argumentował nieznajomy.

– Czy nie rozumiesz, panie? Wszystko jest już zajęte. O, ci państwo wzięli ostatnie dwa pokoje.

– Po cóż im dwa pokoje? – wykrzyknął tryumfalnie mężczyzna. – Mogą się ze mną podzielić.

– Jest z nimi dama.

– Nie mam nic przeciwko damom.

Zniecierpliwiony Markiz wstał od stołu i podszedł do nieznajomego. Ukłonił się i przedstawił.

– Widzę, że ma pan jakieś kłopoty. W czym mogę pomóc?

– Nareszcie mam do czynienia z dżentelmenem. John Burling z Londynu w podróży do Tuluzy i bez noclegu na tę noc.

Markiz rzucił przelotne spojrzenie panu de Berle.

– W naszym pokoju jest dość miejsca dla tak znamienitej osoby – oświadczył i kazał oberżyście zanieść bagaże Anglika na górę.

Burling potrafił się odwdzięczyć za ten gest. Zamówił najlepsze wino, a sam w zawrotnym tempie pochłonął półmisek mięsa. Między jednym a drugim kęsem przedstawił nowym znajomym najważniejsze fakty ze swej biografii, swoje poglądy polityczne i religijne oraz zdążył zacytować kilku angielskich poetów. Jechał z Fulham pod Londynem do Tuluzy po swego wychowanka, który już drugi rok przebywał we Francji, ucząc się języka i światowych manier. Był tylko nauczycielem chłopca, ale opowiadał o nim tak, jak ojciec opowiada o synu. Te opowieści wciągały może dlatego, że w samym jego sposobie mówienia był ton jakiejś prowokacji. Każde, lekko tylko zniekształcone obcym akcentem, zdanie było oceną, ustosunkowaniem się i, zanim Burling postawił na jego końcu kropkę, zawieszał na chwilę głos, jakby czekał, aż słuchacz się z nim nie zgodzi. Markiz i de Berle, wciągnięci w tok barwnych opowieści Anglika, rwali się do dyskusji. Wypili też z kwartę wina.

– No to ładnieśmy zaczęli tę podróż – powiedział de Berle i zamówił więcej trunku.

– Radzę panom spróbować teraz wyspiarskiego specyfiku. – Burling wyciągnął zza pasa płaską butelkę. – Coś takiego robi się w moich stronach.

Rozlał do metalowych kieliszków wielkości zakrętki po łyku brandy i wzniósł toast:

– Za nasze spotkanie.

– Bardzo mocne – powiedział Markiz, krzywiąc się mimo woli. Burling hałaśliwie zażył tabaki i rozparł się wygodnie na ławie.

– Coś mnie niepokoi w waszym pięknym kraju, mili panowie – zaczął. – Jechałem z Dunkierki i widziałem wiele poruszenia. Całe hugenockie wsie nawracają się nagle na papizm. Ktoś mi mówił, że w okolicy Bordeaux jednego dnia zmieniło wiarę pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Czy to możliwe?

– Słyszał pan o misjach wewnętrznych, wymyślonych przez jezuitów? Może to skutek ich pracy? – powiedział pan de Berle.

– Sam w to nie wierzysz, panie. W takie nagłe nawrócenie. To musi coś oznaczać i wszyscy niekatolicy niech się mają na baczności.

– Francja na cały świat słynie z tolerancji…

– A dwa lata temu, kiedy tu byłem po raz pierwszy, spalono dwie kobiety za czary.

– To zupełnie inna historia. Nie można mieszać polityki państwa i procesów za czary – powiedział ostrożnie Markiz.

Burling dolał brandy do małych kieliszków.

– W Anglii coś takiego jest nie do pomyślenia. Wasz król zanadto ulega wpływom jezuitów. Nie ufam im – zniżył głos. – To wsteczna siła, która hamuje postęp.

– Pan, zdaje się, bardzo wierzy w postęp.

Tak, Burling rzeczywiście wierzył w postęp, naukę i siłę rozumu. Szczycił się dokonaniami swoich rodaków. Tylko nauka jest w stanie wyzwolić ludzi z chorób i nędzy. Wymawiając słowo „ludzkość”, podnosił krótki, gruby palec jak wędrowny kaznodzieja.

– Na przykład Harvey. Jego odkrycie, że krew krąży w ludzkim ciele żyłami i wnika dzięki temu w każdą część ciała, jest największym odkryciem naszych czasów. Ile na tym może skorzystać medycyna! Ale to odkrycie ma obok praktycznego także i filozoficzne znaczenie. Pokazuje, że człowiek jest wysoko zorganizowaną maszyną i że jak każdą maszynę, można go dokładnie poznać i zbadać.

– To nie jest dobre porównanie – powiedział Markiz. – Maszynę da się rozłożyć na części i złożyć z powrotem. Człowieka nie. Musi istnieć coś, co tę pańską „maszynę” ożywia.

– A tak, zgadzam się z panem, Markizie. Tym czymś jest Bóg, ale pojmowany jako zegarmistrz, który nakręca mechanizm. Tchnienie boże, rozumie pan? Dalej już żądzą prawa mechaniki i przyrody.

– A więc sądzi pan, że człowiek składa się z takich systemów? System obiegu krwi, może jeszcze system myślenia czy rozmnażania… Ale co nam da wiedza o mechanizmach? Czy odpowie nam na pytanie, dlaczego ludzie się rodzą i umierają? Po co żyją? Nauka potrafi rozłożyć na elementy prostsze to, czym się zajmują ale nie potrafi potem złożyć tego w żyjącą całość. Tu potrzeba czegoś innego.

– Czego, jeżeli można wiedzieć?

– Boga wszechobecnego, który cały czas działa, totalnej, świadomej siły, która utrzymuje świat w istnieniu a nie zegarmistrza – roześmiał się Markiz.

– Być może nauka dobierze się kiedyś i do Boga, i obwieści w końcu światu, kim on jest.

– Obyśmy nie dożyli takich czasów – westchnął pan de Berle i zaproponował, by się już położyć do łóżek.

Zaproszenie Burling’a na wspólny odpoczynek było sporym poświęceniem ze strony Francuzów. Musieli zmieścić się w jednym podwójnym łóżku we trójkę. Przed położeniem się spać Burling wyciągnął z toreb mnóstwo jakichś pachnących woreczków i porozkładał je w głowach i nogach łóżka.

– Muszę z przykrością stwierdzić, że francuskie oberże są zwykle bardzo zapluskwione – wyjaśnił.

Gauche tej pierwszej podróżnej nocy spał w stajni, przy koniach. Noc była parna, duszna i pełna szelestów. Konie wzdychały, śpiąc na stojąco. Gauche śnił, że przemówił do nich ludzkimi słowami. Słowa były jak dym i, wypuszczając je z ust, modelował je wargami w fantastyczne kształty.

Nazajutrz rano stało się już oczywiste, że pogoda się popsuła. Na niebie pojawiły się pękate chmury, ciężkie od deszczu. Powietrze było jeszcze parne i duszne, ale już niosło ze sobą przyjemny, ożywczy zapach wody.

Podczas lekkiego śniadania Burling zaproponował, że potowarzyszy trochę czarnemu powozowi. Przynajmniej do Orleanu, bo jadącemu na południe podróżnikowi Orlean był po drodze. Wyglądało, że na tę jego decyzję wpłynęła obecność Weroniki. Nie krył się z tym. Twierdził, że już dawno nie miał okazji obcować z kobietami.

– Człowiekowi potrzebny jest kontakt z pięknem – powiedział szarmancko. Markiz nie był zadowolony. Bał się, że ten gadatliwy Anglik zamęczy ich ciągłym komentowaniem wszystkiego. Zdawał sobie jednak sprawę, że Burling rozładowuje swoją obecnością rosnące napięcie, a więc w pewnym sensie jest im potrzebny.

Na śniadanie oberżysta podał gotowane warzywa i majonez. Pewnie chciał w ten sposób dogodzić lepszemu towarzystwu i zatrzeć złe wrażenie, spowodowane jego wczorajszym niegrzecznym zachowaniem wobec Anglika.

– Czy wiecie, że majonez, który uchodzi za króla sosów, wymyślił sam wasz kardynał Richelieu? – zagadnął Burling. – Jest to jedna z wielu rzeczy, dzięki której szanuję Francję i Francuzów. U nas majonez jest jeszcze nieznany.

– Przyrządzanie majonezu zawsze mnie zadziwiało – powiedział Markiz.

– Bierze się jajko…

– Żółtko – poprawiła go Weronika nieśmiało.

– Tak, ma pani rację, żółtko, i powoli dolewa się oliwy. Trzeba to robić równomiernie i cały czas ucierać. Żółtko jest żółte, oliwa przezroczysta, a z ich połączenia powstaje zupełnie nowa substancja o zupełnie innym kolorze i konsystencji niż jej składniki. Czy nie jest to maleńki cud? Czy nie działają tu inne siły niż proste zasady dodawania i łączenia?

– Niepotrzebnie pan komplikuje sprawę, Markizie – powiedział Burling. – Nawet w takich błahych, codziennych sprawach uwidaczniają się u pana metafizyczne skłonności. Powstawanie majonezu można wytłumaczyć naukowo, trzeba tylko znać zachodzące w czasie ucierania procesy chemiczne. Przykro mi, że nie jestem chemikiem, ale przypuszczam, że ważne jest, iż w trakcie łączenia się jajka i oliwy, czyli dwóch odmiennych składników o ściśle określonych cechach jakościowych, dochodzi trzeci czynnik – ucieranie. Ten czynnik, ruch czy może ciepło powstające podczas ucierania, powoduje zmianę jakości podstawowych substancji. Zachodzą jakieś tam procesy, których ja, niestety, nie umiem nazwać, i w ich wyniku powstaje nowa substancja, która nie jest prostą sumą, zwykłą mieszaniną, ale jakby wypadkową jajka i oliwy.

11
{"b":"89150","o":1}