Każda książka jest odbiciem Księgi i stanowi jej odblask. Jest symbolem ludzkich prób osiągnięcia Absolutnej Prawdy i w pewien sposób wszystkie pisane przez ludzi książki są zbliżaniem się do tej prawdy krok po kroku. Ludzie bowiem zostali obdarzeni przeczuciem, że każda rzecz, która wyda im się warta opisania, ma jakiś kosmiczny czy boski wymiar. Dlatego właśnie cierpliwie, jak mrówki, zbierają słowa, żeby to nazwać.
A wszystko warte jest opisania. Nie tylko żywoty świętych, wielkie katastrofy, wojny czy małżeństwa królów, ale także narodziny siódmego dziecka w rodzinie tkacza, żniwa w jakiejś biednej wsi, sny obłąkanej staruszki i dzień w przytułku w Mantes. Ludzie przeczuwają, że kiedy zbierze się te mniej i bardziej doniosłe zdarzenia i złoży w jedną całość, niby porozrzucane kamyki wielkiej mozaiki, życie i śmierć ukażą swoje prawdziwe znaczenie.
Dlatego każda książka jest trochę jak człowiek. Zawiera w sobie pewną niezależną, żywą i dramatycznie osobną część prawdy, jest pewną wersją prawdy, heroicznym wyzwaniem rzuconym Prawdzie, żeby się ukazała i objawiła, i pozwoliła nam istnieć dalej już w błogości całkowitego poznania. A jednocześnie każda książka napisana przez człowieka wychodzi poza niego. Człowiek, który pisze książkę, przekracza siebie, bo czyni odważną próbę określenia siebie i nazwania. Sam jest tylko działaniem i chaotycznym ruchem, książka zaś określa to działanie i ten ruch, nazywa, nadaje mu sens i znajduje jego znaczenie. Jest ukoronowaniem działania.
Jeżeli więc Bóg napisał Księgę, to także przekroczył w niej sam siebie i swoje dzieło stworzenia. Zawierając w Księdze całą swoją mądrość, swój brak początku i końca, prawa świata – opisał sam siebie. Odbił się w niej jak w lustrze i zobaczył, kim jest. Księga stanowi więc rozszerzenie boskiej świadomości i jest bardziej boska niż sam Bóg.
Tymi mniej więcej słowy pan de Chevillon pożegnał Markiza, w naszej opowieści bowiem zatrzymany na kilka dni w Chateauroux czas znowu posuwa się naprzód. Bohaterowie ruszają w dalszą drogę, ale teraz ze wszystkich najważniejsi stają się Weronika i Markiz. Nie dlatego, że są jacyś szczególni czy wyjątkowi, ale dlatego, że wytwarza się między nimi nowa relacja, która sugeruje, że całą podróż można zacząć jeszcze raz i od początku, lecz tym razem na zupełnie innej scenie. W dekoracjach miłości.
Kiedy pojawia się miłość, wyostrza się zdolność widzenia rzeczy, które do tej pory pozostawały w cieniu. Ale także ostrość widzenia tego, co już znane, zaciera się.
Inne osoby, jak na przykład pan de Berle, na zawsze odchodzą z tej opowieści. Tego dnia de Berle wsiadł w pocztowy dyliżans i w ponurym nastroju wrócił do Paryża. Pan de Chevillon zaś został w swoim domu, żeby czekać na powrót Markiza z Księgą. Zresztą nigdy już go nie zobaczył, umarł bowiem w miesiąc po jego wyjeździe, osłabiony jesienną pogodą, być może dlatego, że nie pozwolił upuścić sobie krwi.
Weronice trudno się było zdecydować, choć miała na to całą noc. Markiz opowiedział jej o prawdziwym celu podróży. Opowieść o Księdze powinna była, według jego oczekiwań, wzbudzić w niej tęsknotę za przygodą i pozwolić jej znaleźć w sobie inną, wyższą motywację niż trywialna potrzeba gry w jeszcze jedną miłość. Weronika stanęła jednak przed dylematem, bo jako gracz dobry, mimo że nieświadomy, przeczuwała, iż w miłości gra się głównie w wierność. A wierność kojarzyła jej się zawsze ze stratą. To właśnie ona bywała wierna, a mężczyźni odchodzili. Nawet jeżeli naiwnie dzieliła wierność na cielesną i duchową, zawsze w końcu to ona zostawała opuszczona.
Gdyby Markiz zapanował nad nią nie tylko duchem, ale i ciałem, gdyby ją tej nocy posiadł, nie byłoby dylematu. Kobieta dotknięta uważa się za oddaną. Kobieta nie zrealizowana w jednej miłości będzie szukać nowej i pójdzie za swoim nowym kochankiem. Przecież to mężczyźni wyruszają w drogę, kobiety im tylko towarzyszą, myślała. Markiz mimowolnie uczynił rzecz bardziej znamienną w skutki. Obiecał Weronice miłość i przydał tej obietnicy tajemniczości i uroku, jaki zwykle towarzyszy spełnieniu dziecięcych marzeń. Dla Weroniki, uwięzionej we własnym ciele, w świecie spotkań, kochanków, pięknych sukien, prawdziwej samotności i nic nieznaczących słów, była to obietnica wyjścia poza siebie. Znaczyła więc o wiele więcej niż kolejny romans i pełna przygód podróż do Hiszpanii. Była okazją do wielkiego życiowego eksperymentu. I czyż podjęcie tego wyzwania nie było warte nawet żarliwej i szczerej miłości kawalera d’Albi?
Weronika, zasypiając ostatniej nocy w Chateauroux, nie była jeszcze zdecydowana. To znaczy, nie była zdecydowana w głowie, w tej części ciała, w której, jak nam się wydaje, podejmujemy decyzje. Być może serce, brzuch, stopy, którymi trzymamy się ziemi, już wiedziały, czego chcą. Weronika liczyła na sen, ten nieogarniony obszar, gdzie Bóg zwykł dawać jej wskazówki. Ale, o dziwo, tej ważnej nocy spała bez snów, a kiedy się obudziła, pierwszym uczuciem, jakiego doznała, była kiełkująca i nieśmiała jeszcze radość, że zobaczy Markiza.
W Chateauroux została większość bagaży. Zostały kapelusze ze strusimi piórami, buty z lakierowanej cielęcej skórki ozdobione klamrami, zostały ażurowe wachlarze Weroniki i wykończone brabancką koronką koszule Markiza. Został też zapas peruk, słoiczki z pomadami, część książek i papier listowy z herbem. Pan de Chevillon zapakował do dwóch niewielkich kuferków, które mieli wziąć ze sobą, oraz kilku skórzanych toreb ciepłą odzież, miękkie, wypchane puchem worki do spania, pledy, okulary z kryształu, buty podbite cienkimi, żelaznymi zelówkami najlepszymi na górskie trasy, zwój mocnej liny, słoik rewelacyjnej zamorskiej chininy i inne niezbędne rzeczy, konieczne do przetrwania w niesprzyjających okolicznościach. Ale najważniejsza była mapa, dokładnie opracowana przez Chevillon’a, Markiza i pana de Berle. Były to właściwie dwie mapy. Jedna przedstawiała zaplanowaną trasę podróży z Chateauroux do Montrejeau, i była to mapa oficjalna. Druga zaczynała się od Montrejeau i pokazywała ukryte i mało uczęszczane przełęcze w Pirenejach, małe dopływy Garonny i jeziorka skalne. Trasa prowadziła odtąd prosto na południe, a od Viella na południowy wschód poprzez ukryte w górach rzadkie ludzkie osady aż po Llavorsi i stamtąd, z biegiem dopływów rzeki Noguery, dalej na południowy wschód, gdzie za rzeką Segre zaczynały się Sierra del Cadi. I tu właśnie znajdował się cel podróży, zaznaczony starczą ręką pana Chevillon’a. Czarne kółko zakreślało miejsce, gdzie góry wiły gniazdo w postaci płaskiego obniżenia. To obniżenie miało w sobie dziurę, jakby ziemia się w tym miejscu zapadła, tworząc wielki wąwóz o stromych brzegach. Uterus Mundi. Tam właśnie, na dnie, stał opuszczony klasztor, w którym została ukryta Księga. Na mapie nie było żadnych napisów. Miasta, wsie i góry oznaczone były tylko pierwszymi literami i symbolami, chroniąc tajemnicę przed okiem profana. Mapa spoczywała złożona w futerale na piersi Markiza.
Wyruszyli około południa bez wylewnych pożegnań. De Chevillon nie chciał wyjść przed pałac. Na długą chwilę przytulił Markiza do chudej piersi i pobłogosławił go znakiem krzyża. Widzieli jego drobną postać stojącą w oknie, aż w końcu przesłoniły ją kasztany.
I znowu zaczęła się podróż. Pierwsze podniecenie zmieniającymi się za oknem obrazami powściągali, milcząc cały czas. We wnętrzu powozu wyraźnie brakowało pana de Berle. Na jego miejscu leżały teraz skórzane torby.
Jechali wciąż na południe, w górę rzeki Indre. Im bardziej oddalali się od wpływów stolicy i północy, tym drogi były nędzniejsze, a mijane oberże uboższe. W pewnej wsi, położonej na pojezierzu niedaleko Limoges, musieli się zatrzymać na dwa dni i naprawić złamaną oś. Opuścili to miejsce z ulgą, bo coś gnało ich wciąż do przodu. Nad jeziorami tej jesieni była prawdziwa plaga komarów. Posuwali się wciąż naprzód i mieli wrażenie, że jadą jakby pod prąd. Z południa nieprzerwanie ciągnęły wozy innowierców, a oberże były przepełnione. Zdarzało się im spędzać noce w szopach, w puchowych workach pana de Chevillon.
W okolicach Brive zjechali z głównego traktu i teraz powóz turkotał po kamienistych drogach tak powoli, że szli obok niego, zwłaszcza że pod koniec września lato po raz ostatni rozszalało się upałami.
Burling rano patrzył z nienawiścią człowieka z północy na słońce i mawiał:
– Ecce, nasz wróg już wstał.
Rozpalone powietrze wiązało w bukiety zapachy dojrzewających winnic i przekwitających ziół. Musieli zatrzymywać się w południe w cieniu oliwek. Często stracony w ten sposób czas nadrabiali w nocy.
Jazda w nocy była przyjemniejsza niż w dzień. Miała także posmak niezwykłości. Zamknięci w ciemnej przestrzeni poruszającego się pudła, poznawali jego ruch po zmieniającej się w zależności od nawierzchni muzyce kół. Droga nie kontrolowana wzrokiem stawała się inna, bardziej tajemnicza, bez końca. Nagła zmiana odgłosów, kiedy powóz wjeżdżał na drewniany mostek, wyrywała ich z drzemki czy zamyślenia. Kulili się w sobie lub, wybici ze snu, odruchowo chwytali się ścian. Jakby byli wciśnięci w muszlę, która przemieszcza się po dnie oceanu, popychana morskimi prądami.
Półmrok, kołyszący ruch i monotonny turkot kół stwarzały nastrój do zwierzeń. Były to rozmowy, które łatwo przechodziły w monologi. Zaczynały się od zwykłej wymiany zdań, pytań o coś i niezobowiązujących odpowiedzi, a więc zawsze od powierzchni świata. Potem nieuważne, pojedyncze słowa ściekały niechcący, a może popychane prawem konieczności, w głąb powierzchniowych szczelin, aż do litej skały osobistych historii ludzi. Wtedy jedno niewinne pytanie wyzwalało całe opowieści. Ciemność, świadomość obecności majaczących w niej twarzy dawały komfort mówienia o sobie, a mówienie o sobie dawało komfort poczucia bezpieczeństwa.
Nie ma prawdziwego odsłonięcia się, kiedy odsłania się w nas tylko dorosły. Bycie dorosłym jest zawsze pozostawaniem w masce. Człowiek prawdziwie dojrzały sprowadza się do dziecka, od którego się zaczął. Tylko to dziecko zawiera całą naszą prawdę, bo cała nasza prawda tkwi w samotności, opuszczeniu, straconych złudzeniach, dziecinnym oczekiwaniu uwagi ze strony całego świata. Tutaj zaczyna się mędrzec, wielki polityk, zwykły człowiek, każdy. To, co później robi się w życiu, jest ciągłym prowadzeniem dialogu ze sobą jako dzieckiem.