– W takim razie jedziemy bez ciebie.
– Jak to „jedziemy”? Kogo masz na myśli? – zapytał zaskoczony de Berle, patrząc pytająco na gospodarza.
– Pani Weronika, Gauche i ja – powiedział spokojnie Markiz. De Berle na chwilę stracił mowę.
– Przecież to profanacja… przecież to kobieta! I wiejski głupek… przecież oni nie są wtajemniczeni! Proszę cię, nie rób tego.
– Obawiam się, że w tej sytuacji Markiz nie ma wyboru – powiedział pan de
Chevillon cichym głosem.
– Jesteście obaj zaślepieni przez własny upór. Ryzykujecie zbyt wiele. Wszystko przemawia za tym, że podróż trzeba odłożyć, czyż nie widzicie tego? Czy oślepliście? Ale ja wiem, o co wam chodzi, dlaczego tak się wam śpieszy, że nie chcecie się nawet skonsultować z Bractwem. Jesteś chory, Chevillon, umierający, i tylko Księga może ci uratować życie…
Chevillon nie odpowiedział.
– Nie mam zamiaru… – zaczął de Berle, ale Markiz nie pozwolił mu skończyć.
– Nie musisz. Po prostu nie musisz.
Pan de Berle wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Markiz był pewien, że Weronika pojedzie dalej, chociaż sam nie wiedział, skąd bierze się ta pewność. Co do niego, trudno mu było teraz zrezygnować z jej widoku. Ta egocentryczna, trochę dziecinna kobieta była mu potrzebna. Przyzwyczaił się do jej obecności. Zaczynała stanowić ważny element klimatu tej podróży. Z drugiej strony nie było to tylko statyczne przywiązanie, ale także jakaś dynamiczna siła, która popychała go do niej. Próbował sam się z tego przed sobą wytłumaczyć i czuł, że bardziej stwarza problemy, niż je wyjaśnia. Przyszła mu bowiem do głowy myśl, iż może do odnalezienia Księgi potrzebna jest kobieta, tak jak potrzebny jest mężczyzna, że może w tym splocie okoliczności i przypadków kryje się głęboka mądrość. Musiał się więc teraz z Weroniką rozmówić i po prostu powiedzieć jej o wszystkim. Powinien to jakoś upiększyć, udramatyzować, bo jej dziecinny umysł pragnie baśni. Nie, nie okłamać ją. Tej myśli Markiz się przestraszył. Musi zrobić tak, żeby się zgodziła. Wiedział, że się zgodzi. Czuł, że się zgodzi. Chciał, żeby się zgodziła. Przy niej był silny jak kawaler d’Albi.
Tego wieczoru, kiedy pan de Chevillon grał na klawesynie, Markiz poprosił Weronikę o chwilę rozmowy. Stanęli najpierw przy oknie, a potem, mimo zimnej nocy, wyszli na taras. Markiz bez wstępów poprosił, żeby jechała z nimi dalej. Powiedział, że de Berle prawdopodobnie się wycofa i że przez jakiś czas towarzyszyć im będzie Burling. Weronika nie wydawała się zaskoczona, bardziej udawała zaskoczenie, być może po to, żeby usłyszeć jakieś wyznanie. Markiz nie chciał być okrutny, a jednak to, co mówił, było dla Weroniki bolesne.
– Kawaler panią opuścił. Wiedział, co robi, pojedynkując się. Nie wierzę w inne wytłumaczenie jego nieobecności. Opuścił także nas. Nie wiem, dlaczego wcześniej postanowił zabrać panią na tę wyprawę, i teraz to już nie ma znaczenia. Nasze drogi się zeszły i jeżeli to jest przypadek, to pozwólmy mu owocować.
Weronika gwałtownie odwróciła się do niego plecami.
– Mieliśmy wziąć ślub.
– Domyślałem się czegoś w tym rodzaju. To bardzo romantyczne i w stylu kawalera.
– Proszę tak nie mówić.
Nie widział w ciemności jej twarzy, ale wyobrażał sobie, że Weronika płacze.
– Niech pani nie rozpacza. Może dobrze się stało. Kawaler jest i pozostanie moim przyjacielem. Ale nie chciałbym go widzieć pani mężem. Nie pani.
Odważył się dotknąć jej policzka. Był suchy.
– Jest pani wyjątkową kobietą. Proszę, niech pani nie wraca do Paryża.