Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

To była klęska. Mistrzowi wprawdzie zapłacono za pracę, lecz nie potrafiono ukryć zawodu. Eksperyment nie udał się.

Najbardziej rozczarowany był sam Uccello. Nie chciał zrozumieć, że rzeczywistość wystawiła go do wiatru. Po raz kolejny udowodniła złośliwie, że nie można jej ująć w proste, matematyczne formuły i wzory. Już prawie nazwana i określona, wymknęła się bokiem, naigrawając ze starego malarza.

Po tym zdarzeniu Paolo Uccello, zwany Ptakiem, nie namalował już żadnego obrazu. Sprawdzał tylko w nieskończoność swoje obliczenia i wciąż nie mógł w nich znaleźć błędu. Zrozumiał w końcu, że malować dobrze to powielać fałsz i złudzenie, to odtwarzać miraże, jakimi mami nas rzeczywistość. Że malowanie to proces wyrzekania się własnego rozumu i zrozumienia, a zawierzanie kapryśnej i pokrętnej intuicji. Że wszelkie dzieła sztuki, mimo że potwierdzają, jak bliscy jesteśmy Boga, są w rzeczywistości skutkiem przypadkowych prób wyrażenia niewyrażalnego i w końcu okazują się tylko dziecinnym małpowaniem boskiego dzieła stworzenia.

Tę i wiele jeszcze innych historii opowiedziała potem Weronika Gauche’owi, bo przez kilka samotnych dni bardzo zaprzyjaźniła się z tym bladym i milczącym chłopcem. Być może wzruszyły ją jego zagubienie i płochość. Wydawało jej się, że jest w jakiś sposób do niego podobna. Zabierała go na spacery po parku, bo nie lubiła być sama. Nie przeszkadzało jej jego milczenie. Raczej prowokowało. Dawało jej czas i przestrzeń do mówienia, i zawsze mogła być pewna, że będzie uważnie słuchana. Czasami tylko wątpiła, czy on ją w ogóle rozumie.

Odkryli razem, że przy północnym skrzydle pałacu park zmienia swój charakter i staje się bardziej dziki. Podejrzewała, że ta naturalna dzikość jest starannie pielęgnowana, jak wszystko tutaj. Były tu dwa nieduże stawy połączone groblą, nad którą wisiał wygięty w łuk kamienny mostek. Za nim zaczynało się wzniesienie, u którego stóp pod dwoma wiązami ustawiono marmurowe altanki. Tu najczęściej przychodzili. Żółty pies biegał po wzgórzu, płosząc wzlatujące nad wodą dzikie kaczki.

Weronika dużo mówiła do Gauche’a, a on szedł za nią zawsze o pół kroku z tyłu. Opowiadała mu o Paryżu, o balach maskowych w Operze, o niedzielnych spacerach z kawalerem d’Albi, o swojej Ninon, o ojcu i młodszym bracie. Mówiąc nie patrzyła nawet na niego, tak była pewna, że jej słucha. Traktowała go jak kamienny posąg, marmurowego Hermesa z altany, którego mądrość ma tyle lat, że nie wymaga już żadnych słów na swoje potwierdzenie, a jej korzenie tkwią raczej gdzieś w parkach niż w wielkim świecie. Weronika zdziwiła się więc bardzo, kiedy Gauche zrobił pierwszą próbę, żeby jakoś zaistnieć. Idąc za nią, zbierał różne drobne roślinki, a gdy usiedli pod drzewami, na migi usiłował wytłumaczyć jej ich lecznicze zastosowanie. Wskazywał zioło, a potem część ciała, na którą ono działa. Bo rzeczywiście znał się na tym, choć nie potrafił sobie wyobrazić, jak wygląda Opera, o czym rozmawiają ludzie na ulicach i jaki fason kapeluszy nosi się ostatnio. Przyjrzała się wtedy uważniej jego dziecięcej jeszcze twarzy i dostrzegła w niej coś psiego. Tak, psiego, bo czasem czując na sobie pełen miłości i przywiązania wzrok, odwracała się nagle i nie wiedziała, czy patrzy na nią Gauche, czy jego żółty pies.

Markiz spoglądał przez okno biblioteki na Weronikę z Gauche’em biegnących w stronę stawu i obszczekującego ich psa. Widoki takie jak ten sprawiały, że czuł się lepiej. Widok Weroniki sprawiał, że czuł się lepiej. Był to rodzaj ulgi. Kobieta biegnąca teraz przez park była nieświadoma tego, co się wokół niej dzieje, nie wiedziała, dokąd i po co ma jechać dalej, czekała na kogoś, kto się prawdopodobnie nigdy nie zjawi, i nie miała pojęcia, co zdarzy się jutro. A jednak wstawała rano każdego dnia i dzień niósł ją jak rzeka ku wieczorowi, który niczego nie rozwiązywał i niczego nie posuwał dalej.

– Czy możesz jeszcze raz rzucić na to okiem? – powiedział Chevillon.

Markiz wrócił do stołu, gdzie leżała mapa. Była już gotowa. Przez kilka ostatnich dni kopiowali ją dokładnie ze zniszczonego oryginału, który Chevillon przywiózł z Niderlandów. Przedstawiała fragment mniej więcej czterdziestu mil kwadratowych obszaru Pirenejów po stronie hiszpańskiej i łańcuch dużo niższych gór Sierra del Cadi. Czarnym kółkiem zaznaczone było miejsce u stóp jednego ze szczytów, gdzie znajdował się niezwykle głęboki wąwóz, znany z tajemnych pism jako Uterus Mundi. Tam, według wszelkich domysłów, w ruinach klasztoru miała zostać ukryta Księga. Patrzyli na ten zakreślony kółkiem punkt jak na największą świętość.

– A więc wszystko jest tak, jak powinno być – powiedział Markiz bardziej do siebie niż do przyjaciół.

Teraz musieli opracować dokładną trasę, dzień po dniu, postój po postoju. Czas gonił. Zima w Pirenejach może zniweczyć cały plan. Niektóre przełęcze będą nie do przebycia.

– Kawaler już się nie zjawi – powiedział de Chevillon, patrząc w okno. Nikt nie próbował temu zaprzeczyć.

– A ty? Czy ty nie mógłbyś wyruszyć z nami? – zapytał de Chevillon’a, Markiz. Pan de Chevillon położył mu rękę na ramieniu.

– Nie dam rady. Widzicie, w jakim jestem stanie. Starość dopadła mnie tutaj i zapewne na zawsze już tu zatrzyma.

De Berle poruszył się niespokojnie na krześle.

– Cóż znowu… – zaprotestował słabym głosem.

Od kilku dni próbował przekonać przyjaciół o konieczności odsunięcia wyprawy do wiosny. Szukał argumentów racjonalnych i nie do zbicia, takich jak pogoda, niepewna sytuacja polityczna, nieobecność kawalera d’Albi, brak dobrego woźnicy, przybłąkana kurtyzana. Wydawało mu się, że tamtych dwóch dotknął jakiś rodzaj głuchoty. Nie słuchali, bagatelizowali go, zmieniali temat.

Pan de Berle bawił się cyrklem. Nagle gwałtownie odwrócił się do pochylonego nad stołem starca.

– Nie zgadzam się. Nie ma we mnie na to zgody. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że ta wyprawa to szaleństwo. Trzeba ją przesunąć na wiosnę. Znakiem dla mnie jest mój strach i… jakieś takie… sam nie wiem. Boję się i nie wiem, czy to tchórzostwo, czy złe przeczucie.

De Berle spodziewał się współczucia, namów, rozgrzeszeń, ale zapadła cisza. Pan de Chevillon i Markiz przez chwilę patrzyli na niego ze smutkiem, a potem wrócili do pracy nad rozłożoną mapą.

Tego dnia gospodarz postanowił urozmaicić gościom wieczór przy kominku. Kazał wnieść do saloniku klawesyn, ten niezwykły instrument na pięciu nogach, i zwoje nut. Rozgrzał palce nad ogniem i zaczął grać. Grał pięknie i z uczuciem utwory swojego ulubionego Couperina. Kiedy zaczynał nowy taniec lub chaconne, dedykował je kolejno swoim gościom.

Muzyka sprawiła, że atmosfera tego wieczoru stała się jakby aksamitna. Siedząc wygodnie w fotelach i na kanapach, w milczeniu słuchali płynącej spod kościstych palców Chevillon’a subtelnej, perfekcyjnej melodii, aż muzyka połączyła te pięć osób w jakąś pentagonalną figurę. Bliska perspektywa rozbicia ulotnego pięciokąta mogłaby się wydać małą rewolucją.

Burling poczuł się zainspirowany nową sytuacją i przyniósł z biblioteki tom wierszy pewnego Anglika. Znalazł tę książkę poprzedniego dnia, kiedy szukał czegoś do poczytania w swoim, jak mawiał „rozkosznie brzmiącym dla ucha” języku. Zaczął czytać i skrupulatnie komentował każdy wers, usiłując go w ten sposób dokładniej przetłumaczyć. Ale wychodził z tego groch z kapustą. Wszyscy widzieli, jak bardzo Anglik się męczy. Poezja objaśniana, nieudolnie tłumaczona stawała się cieniem samej siebie. Rozdrażniony i zniecierpliwiony Burling wychylił kielich wina i zażył tabaki.

– Pragnąc się wypowiedzieć i nie móc znaleźć słów – to jedna z tortur piekielnych przeznaczonych szczególnie dla poetów – powiedział. – Chciałem coś zadedykować pani – rzekł do Weroniki – ale czuję się tak, jak musi się czuć ten mały woźnica-niemowa.

Wtedy pan de Chevillon zaskoczył ich po raz kolejny. Wziął od Burlinga książkę z wybranym przez niego fragmentem i po chwili zastanowienia wyrecytował, tłumacząc na gorąco:

…Klejnoty, brylanty

Na ciałach kobiet są to jabłka Atlanty.

Rzucane nam przed oczy.

Gdy kiep je ogląda,

Przyziemną duszą bardziej ich niż ciał pożąda.

Jak książka, co laika obwolutą swoją

Przyciąga, tak kobiety zdobią się i stroją:

Same zaś są księgami, w których my jedynie

(Jeśli na nas ich łaska niespodzianie spłynie)

Czytamy treść mistyczną *

– Nie do wiary! – wykrzyknął Burling. – Pan jest na dodatek prawdziwym poetą! A ja, naiwny, chciałem się popisać, jaki to ze mnie znawca poezji.

Długo jeszcze mruczał coś do siebie, zanim pan de Chevillon wrócił do klawesynu i zagrał znowu kilka utworów. Potem przyniesiono stolik do kart i towarzystwo zaczęło grać w basetę. Pan de Chevillon twierdził, że ma zbyt duże szczęście w grach, w których rządzi przypadek, i nie chciał być graczem. Trzymał za to bank. Grali na niskie, symboliczne stawki, lecz mimo to Burling przegrywał z kretesem. Złościł się i pokrzykiwał za każdym razem, kiedy bankier wyciągał jego kolor. Dlatego wszystkich bawiło raczej zachowanie Anglika niż sama gra.

Tylko de Berle był nieswój. Trzeba go było popędzać i przypominać, że teraz jego karta. W końcu przeprosił za roztargnienie i poszedł się położyć. Markiz popatrzył za nim przeciągle i smutno.

Siódmego dnia pobytu w Chateauroux stało się jasne, że nie mogą dłużej czekać na kawalera d’Albi. Gdyby rzeczywiście miano go uwolnić z więzienia pierwszego czy drugiego dnia po aresztowaniu (jeżeli w ogóle tam się znalazł), byłaby już od niego wiadomość albo i on sam. Istniało prawdopodobieństwo, że sprawy nie potoczyły się po myśli kawalera i że proces się jednak odbędzie. Kawaler mógł też być w drodze. Istniała jednak także i gorsza możliwość: impulsywny i nieprzewidywalny młodzieniec zmienił zdanie i postanowił zostać w Paryżu, choć tu, w Chateauroux, wydawało się to nieprawdopodobne.

De Berle zamknął się na cały dzień w pokoju, a wieczorem oświadczył Chevillonowi i Markizowi, że wraca do Paryża. Uważał też, że jego decyzja przesądza sprawę i wyprawa zostaje odłożona. Już chciał się kajać i przepraszać, ale Markiz, który przeglądał się w lustrze, odwrócił głowę i powiedział:

* John Donne, Elegia XIX, tłum. S. Barańczak.


17
{"b":"89150","o":1}