Markiz był bardzo sprawny zarówno w karetowych dyskusjach, jak i w organizowaniu noclegów i zaopatrzenia w żywność podczas następnych kilku dni podróży, kiedy powóz powoli, ale konsekwentnie posuwał się na południe. Ale nie czuł się dobrze. Może martwił się tym, że Burling lada dzień pożegna się z nimi i odbije do swojej Tuluzy. Może obawiał się rychłego nadejścia jesiennej pogody. Może w końcu bał się swojego rosnącego zainteresowania Weroniką, mimowolnego kierowania ku niej wzroku, uwagi i myśli. Nie wiedział jeszcze, że kocha, bo nie chciał się zastanawiać, co to oznacza. Coraz więcej jednak potrzebował samotności i, co paradoksalne, izolacji od tej, ku której nieubłaganie dryfował.
Burling dostrzegł jego chwile zamyślenia i nieobecności, i starał się być szczególnie ostrożny. Nie dopytywał się, nie wyciągał Markiza na zwierzenia. Uprzejmy i dobrze wychowany, nie rościł sobie praw do jakiejkolwiek ingerencji. Było mu jednak żal Markiza i może dlatego prowokował intelektualne rozmowy na neutralne tematy, żeby zająć czymś myśli przyjaciela. Rozmowy te były zawsze aktualnym komentarzem do tego, co się właśnie działo, do obserwowanych przez okna powozu karawan hugenotów, do pełnych niepokoju czy zacietrzewienia dyskusji przy sąsiednich stolikach w mijanych oberżach, do opowieści o Księdze.
A Markiz czuł się coraz gorzej, i to nie tylko na duszy. Jego oczy, ciemne i wyraziste, zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Stały się piekące i zaczerwienione, a po zmierzchu łzawiły. Co wieczór Weronika robiła mu okłady z ziół przynoszących ulgę – rumianku, nagietka i babki. Markiz oddawał się w jej ręce z ulgą, zadowoleniem i wdzięcznością. Już od południa zaczynał na to czekać.
– Skąd tyle wody w pana oczach, Markizie? – pytała go Weronika, przygotowując kawałki czystego płótna na kompresy.
– Chyba lód we mnie topnieje – żartował Markiz i całował delikatnie jej opiekuńczą dłoń.
Któregoś z październikowych dni zatrzymali się w dużej oberży, jedynej w miasteczku, które wyrosło im na drodze.
Gospoda pękała w szwach. Nie było miejsca ani w izbach na górze, ani w stajni na dole. Przy stołach siedzieli zmęczeni ludzie w przybrudzonych ubraniach. Kobiety tuliły małe dzieci, mężczyźni przysypiali, oparci o drewniane ławy.
Burling dowiedział się od tęgiej oberżystki, że wszyscy ci podróżni są hugenotami z okolic Montauban, jadącymi do Holandii.
– Nie możecie liczyć, panie, na nocleg u mnie. Tu nie da się już szpilki wcisnąć. Jeżeli dołączycie do tych ludzi, to może uda się wam przespać w domu pastora. Ale coś do jedzenia jeszcze się znajdzie.
Kiedy czekali na skromną kolację, Markiz wdał się w rozmowę z młodym mężczyzną, który grzecznie zrobił mu miejsce przy stole. Od niego się dowiedział, że przed kilkoma dniami król oficjalnie odwołał edykt z Nantes. Od tego dnia jedynym legalnym wyznaniem w królestwie Francji stawało się wyznanie katolickie. Innowiercy musieli albo zmienić wiarę, albo ojczyznę. Młody człowiek nie miał zbyt wiele do stracenia. Był tylko czeladnikiem garbarskim, nie założył jeszcze rodziny. Wielu jednak jego bliskich zdecydowało się pozostać, udając nawróconych, bo przecież nie zmienia się wiary z powodu jakiegoś podpisanego przez króla dokumentu. Mężczyzna liczył, że da sobie radę w nowym kraju, był przecież fachowcem od wyprawiania skór. Ludzie wszędzie potrzebują dobrej skóry na buty, rękawiczki i torby. Martwił się tylko o rodziców, których zostawiał tutaj – upokorzonych, samotnych, starych.
Markizowi przypomniała się matka. Przypomniała mu się z całą swoją bezradnością i brakiem zrozumienia tego, co się wokół dzieje. Oszukiwana i wykorzystywana przez męża, trzymająca się swojej wiary jak ślepiec laski. Czy ośmieliliby się jej coś zrobić? Dokąd pójdzie, kiedy jej pastor stanie się z dnia na dzień szewcem albo ucieknie, jak inni? Pierwszą myślą Markiza było przyłączyć się do tej grupy i zawrócić. Zabrać matkę z zimnego domu, który stał się przyczyną jej artretyzmu, i pojechać do tej Holandii, tej ziemi obiecanej. Nie myślał o żonie i synu. Do nich nie tęsknił. Wobec nich czuł się w porządku. Miał przed oczyma tylko tę starą kobietę karmiącą rude koty.
Owej nocy spędzonej w domu pastora fala smutku i zniechęcenia opadła na niego jakąś obezwładniającą mgłą. Znał to uczucie i nie próbował z nim walczyć. Zdawał sobie sprawę, że dojrzewało, wzbierało już od pewnego czasu niby ciężkie burzowe chmury. Markiz miewał napady melancholii. Wydawały się niezależne od wydarzeń, nie były odpowiedzią na nic, przychodziły znikąd. Posługiwały się zewnętrznymi okolicznościami jedynie jako pretekstem, żeby niespodziewanie rozlać się w jego duszy z jakiegoś ciemnego, ukrytego miejsca. Zaczynały się zwykle poczuciem pewnej nieprzystawalności do reszty świata. Odczuwał wtedy, że jego osoba, tak, właśnie jego osoba, nie on sam, że jego osoba jest jakimś naddatkiem w harmonijnym, zrównoważonym świecie. Jakby świat poprzez jego istnienie zaburzał swoją doskonałą równowagę. Czuł się wtedy pryszczem na twarzy świata, rakowatą naroślą na jego zdrowej tkance. Na świecie było o jednego za dużo. To właśnie poczucie go obezwładniało. Nie istniało takie miejsce, gdzie mógłby się schować, zmieścić, do którego by pasował. Kiedy się kładł na łóżku, burzył ideę łóżka, kiedy próbował chodzić tam i z powrotem, zakłócał spokój otaczających go rzeczy, kiedy mówił, jego słowa traciły ważność i znaczenie, nazywały to, co już zostało nazwane. Jego głos brzmiał jak niemiły dla ucha hałas. Nie mógł się przed sobą ukryć.
Najlepsza bywała wtedy terapia luster. Markiz przeglądał się w nich, próbując w swojej twarzy i ciele znaleźć powód tego stanu rzeczy. Co w nim było takiego, że nie pasował do świata? Czy ta nadmierność jego istnienia dawała się zobaczyć? Lustra nieodmiennie pokazywały mu tę samą twarz i to samo ciało. Brązowe, jakby załzawione oczy pod wysokim czołem, prosty, ostry nos, duże wydatne usta.
Ta choroba dręczyła go od dzieciństwa i już wtedy próbował znaleźć dla niej wytłumaczenie. Jako dorastający chłopiec zrobił sobie kalendarz, na którym przy każdym dniu zaznaczał umyślnym znakiem swój nastrój. Myślał, że taki wykres unaoczni mu z czasem jakiś porządek, zależny może od pór roku, faz Księżyca, odejść i powrotów ojca, migren matki. Ale dość wcześnie zorientował się, że taki porządek nie istnieje.
Kiedy był starszy, nauczył się badać aspekty planet. Rysował wykresy opozycji i kwadratur. Obliczał tranzyty. W owych czasach melancholię przypisywano wpływom Saturna. Nie badano wtedy ani napięć społecznych, ani stosunków w rodzinie, nie znano hormonów ani mikroelementów. Takie sprawy były zawsze błahe w porównaniu z tym, co działo się w teatrze nieba. A ponieważ Markiz urodził się z początkiem zimy, kiedy zmęczone Słońce wchodzi w znak Koziorożca, którym włada Saturn, uznał, że właśnie to ciało niebieskie jest sprawcą nawracających wciąż napadów smutku. Swoją uwagę skoncentrował więc na śledzeniu powolnego ruchu Saturna. Rysował koła, na których zaznaczał punktami pozycje planet, a kreseczkami kąty, które tworzyły z jego ciemną planetą. I tu był bliżej znalezienia jakiejś prawidłowości, lecz czy jego intelektualna zdolność ogarnięcia tych skomplikowanych wzajemnych wpływów była zbyt mała, czy może nie starczało mu cierpliwości do obliczeń, dość że i ta droga nie doprowadziła go do jasnej, jednoznacznej odpowiedzi.
Potem Markiz stał się całkiem dorosły. Był ważną osobą, mężem i ojcem, i dostąpił pierwszego wtajemniczenia w Bractwie. Wtedy zaczął podejrzewać, że i planety wraz z całym niebem mają gdzieś wyżej swoje własne niebo, determinujące ich ruch. Przyczyna doskonale harmonijnej muzyki sfer byłaby więc gdzie indziej i nie dawałaby się ująć w wykresy, liczby i znane Markizowi wzory Keplera.
Wtedy to Markiz z pokorą zaakceptował swoje cierpienie, nie próbując go dalej tłumaczyć. Kiedy przychodziło, odsuwał się od świata i przyjmował je w samotności niby jakiś ponury, ciężko strawny sakrament. Pełen obrzydzenia i zniechęcenia leżał całymi godzinami z otwartymi oczyma. Nie jadł, nie mył się. Z jeszcze większym obrzydzeniem wstawał, żeby się wypróżnić, a potem znowu leżał.
Po pewnym czasie, niekiedy po kilku godzinach, a innym razem po kilku tygodniach, wszystko wracało do normy. Świat przyznawał mu wspaniałomyślnie rację istnienia.
Strzeżcie się wpływów Saturna, mawiali wtedy astrologowie. Ta planeta to starzec z kosturem kroczący po niebie. Jego wielki i ciężki płaszcz rozpościera się nad wszystkim niby niewidzialna, duszna mgła, od której szarzeją wszelkie kolory. Czerwienie i amaranty bledną, stając się zaledwie różem czy beżem. Popiół sypie się na ziemię z jakichś niewyobrażalnych zakamarków nieba. Przysypuje wszystko, co żywe, i każe mu zastygnąć w symboliczne, trudne do odczytania figury. Rzeczy nikną pod nim, zostają z nich tylko cienie – ogromne ciemne plamy na powierzchni życia.
Godziną Saturna jest zmierzch, kiedy dzień słabnie i zachowuje się jak mdlejąca kobieta – traci barwy, wiotczeje, siła wysącza się z niego drobnymi kroplami. Zmierzch jest przeczuciem bezruchu nocy. O zmierzchu nawet najbardziej niewinne i stojące u progu życia istoty boją się śmierci. Zwierzęta chowają się do nor, rośliny zamierają, a ludzie zapalają świece i garną się do ognia. Jeżeli noc jest stanem przypominającym śmierć, to zmierzch jest codzienną agonią.
Pierścienie Saturna symbolizują ograniczenie. Są zaklętymi kręgami, które oddzielają część od całości. Zamykają część w jej uwarunkowaniach: człowieka w ciele, ciało w jego fizjologii, fizjologię w jej rytmach, rytmy w czasie. Człowieka zamykają w jego losie, który jest już zapisany i gotowy, zanim jeszcze pojawi się sam człowiek. Mówią: nie ma wyjścia, jesteś tym, czym jesteś, a nie tym, czym pragnąłbyś być. Właśnie z Saturna bierze się wszelkie cierpienie, bo cierpienie płynie zawsze z poczucia niemocy i ograniczenia. Być tam, gdzie się nie jest, nie być tam, gdzie się jest. Chcieć robić to, czego się nie może, i nie chcieć robić tego, co się musi. Mieć to, czego się nie chce, i pragnąć tego, czego się nie ma. Świadomość ograniczenia i zamknięcia nie ma nic wspólnego z przestrzenią i czasem. Można być zamkniętym w całym świecie i zatrzaśniętym w czasie, który sprawiedliwie został nam dany na jedno życie.