Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

2

Na początku Bóg stworzył świat z przełamanej litery. Z pękniętego słowa ciało wyciekło jak krew. Ciało jest więc niedoskonałym słowem.

Bóg jest doskonały, jest słowem i nie ma ciała, przeto stworzył Adama, dając mu ciało i słowo, by jako doskonały i nieskończony przeglądać się w niedoskonałości i skończoności Adama.

A iżby Adam nie zapomniał o słowie i sile, dał mu Bóg Księgę, w której zapisał swą doskonałość, swój bezpoczątek i swoją nieskończoność.

Lecz kiedy Samuel zniszczył boskie dzieło stworzenia, obiecując Adamowi inne niż boskie poznanie, Bóg odwrócił się od człowieka i zabrał mu Księgę. Adam błagał Boga z ziemi czerwonej od żaru, ażeby oddał mu ją. I Bóg ulitował się. Wysłał anioła Rafaela i ten ją zwrócił Adamowi. Adam pozostawił Księgę Setowi, a po Secie odziedziczył ją Enoch. Enoch poznał, że Prawda jest Pismem i w Piśmie jest Prawda, przeto jako pierwszy spośród ludzi nauczył się zapisywać Prawdę i naukę tę przekazał swoim potomkom.

Lecz człowiek do Prawdy dochodzi z mozołem i bocznymi ścieżkami, toteż Bóg w swojej nieskończonej dobroci zabrał Enocha w podróż od pierwszego do siódmego nieba, by ukazać mu całe boskie stworzenie. A w siódmym niebie pokazał mu drzewo wiadomości dobrego i złego oraz drzewo żywota. I był Enoch z aniołami i z Bogiem przez sześć jubileuszów, a pokazali mu wszystko, co na ziemi i w niebie. I zobaczył Enoch, że w Świętej Księdze zapisano najprawdziwszą z prawd: że co na górze, jestże i na dole.

I kiedy Enoch był już stary i zmęczony życiem, Bóg po raz drugi zabrał go do nieba i uczynił aniołem. Wtedy na zawsze zniknęła Święta Księga. Lecz obiecał Bóg Enochowi, że odda ją ludziom, gdy przyjdzie czas.

Ten tekst czytany był zawsze na rozpoczęcie i zakończenie rytualnej części spotkań w Bractwie. Potem panowie przechodzili do innej sali pałacu pewnego barona, gdzie regularnie odbywały się spotkania. Pomimo, że Bractwo stanowiło grupę zamkniętą i elitarną, nie było w nim jedności. Każdy przychodził tutaj ze swoimi mniej lub bardziej sprecyzowanymi oczekiwaniami. Jedni szukali tu lekarstwa na męczące rozdygotanie świata, jakiego doświadczali, inni towarzystwa, ale byli też i tacy, którzy w ideach Bractwa widzieli ostateczne wyzwolenie i wyjście poza swój czas, poza konkretne miejsca i wreszcie – poza siebie.

Kiedy siadali potem przy kawie w jasnym świetle kandelabrów, wydawali się bardziej rzeczywiści i materialni niż kiedykolwiek indziej. Być może było to tylko wrażenie biorące się z kontrastu między jedną salą a drugą, w której odbywały się misteria Księgi. A może rzeczywiście ich ciała traciły przekonywający walor istnienia, otoczone kadzidlanym dymem i migotliwymi, niespokojnymi płomieniami pochodni.

Do ścisłego grona wtajemniczonych należało kilkunastu mężczyzn. Różniły ich nie tylko pozycja, prestiż i zamożność, ale także poglądy i styl życia. Był tu lekarz dworski, który krając trupy, badał na własną rękę sekrety życia, i marzył o złapaniu serca człowieka na gorącym uczynku, kiedy jeszcze bije. Był także pewien bogaty holenderski Żyd, na stałe mieszkający w Paryżu, który zgłębiał tajniki Kabały, walcząc z ogarniającymi go od czasu do czasu atakami astmy. Był znany i popularny poeta, który być może szukał w Bractwie nowej podniety dla swojego talentu. Gdyby pokusić się o znalezienie dla tych wszystkich osób jakiegoś wspólnego mianownika w postaci jednorodnej i spójnej filozofii, okazałoby się to daremne. Każda z nich przychodziła na spotkania z czymś innym, wlokąc ze sobą, jak skorupę, sumę swoich doświadczeń, wielkie dziecinne marzenia, a także rozczarowania powtarzającym się co rano refrenem codzienności.

Kiedy ćwicząc ciało i wolę mężczyźni ci pięli się po kolejnych stopniach wtajemniczenia i w końcu dowiadywali się o Księdze, dla każdego z nich znaczyła ona coś innego. Jedno ich tylko łączyło – wszyscy wierzyli w jej świętość i ostateczną mądrość. Mogła ona być także rozwiązaniem zagadki życia ujętym w litery imienia Boga czy doskonale poetyckim opisem rzeczywistości. Wyglądało to tak, jakby Bóg stworzył ludzi w całej ich różnorodności, żeby udowodnić samemu sobie, jak wiele postaci przybiera ludzkie pojęcie jego dzieła. Jakby ludzie z krwi i kości byli koszykami na różne idee, poglądy i stanowiska. Kiedy się patrzyło na nich z perspektywy ludzkiej – różnice były ogromne, lecz gdy patrzyło się tak, jakby to Bóg patrzył na nich ze swojej wysokości – różnic nie było wcale.

Bractwo straciło ostatecznie jedność, kiedy de Chevillon, przewodniczący spotkań i w pewnym sensie duchowy ojciec Bractwa, w jakiś sposób zdobył owiane tajemnicą mapy miejsca, gdzie znajduje się Księga. Jak się teraz okazało, spora część wtajemniczonych w ogóle nie wierzyła w realne istnienie Księgi. Dla nich była to tylko wielka idea. Inni, których można by nazwać stronnictwem katastrofistów, uznawali realne istnienie Księgi, lecz sądzili, że świat nie jest jeszcze gotowy na jej przyjęcie. Być może to z nich wyrośli przyszli rewolucjoniści. Tylko naprawdę niewielu wierzyło, że po Księgę można i nawet należy pójść, i że zmieści się ona na grzbiecie muła. Wierzyli, że Księga jest w stanie zmienić historię, i nadstawiali własne plecy na przyjęcie brzemienia odpowiedzialności. Do tej grupy należał Markiz, de Chevillon – odkrywca map, bogaty de Berle i kawaler d’Albi.

De Berle, bankier i filantrop, był człowiekiem mocno stojącym na ziemi. Nade wszystko przedkładał dostatek, spokój i miłość swojej młodej, niezwykle płodnej żony.

Był inteligentny i dociekliwy, choć może traktował wszystko zbyt dosłownie. Zdobywał kolejne stopnie wtajemniczenia wierząc, że któregoś dnia w jego retorcie rtęć przemieni się w złoto, którego i tak miał pod dostatkiem. Ale jego motywem nie była chęć zysku. De Berle należał do tego gatunku ludzi, którzy rozwój świata widzą jako dążenie do coraz większego porządku, stabilizacji i jasności. Celem tego procesu jest osiągnięcie porządku, absolutnie statycznego, gdzie wszystko do siebie pasuje, gdzie obowiązują rozumne prawa i idealna równowaga. Wierzył, że mądrość to wiedza o tym właśnie stanie rzeczy i o sposobach, jak do niego dojść. Według niego Księga zawierała zbiór aksjomatów, których poznanie dałoby obraz doskonałego, statycznego świata i określiłoby raz na zawsze konkretne sposoby zbudowania takiej rzeczywistości.

De Berle nie miał wątpliwości, jakie jest znaczenie skomplikowanej reguły Bractwa. Magiczny rytuał był sposobem zdobycia mocy. Kiedy się ma moc, można wyruszyć po Księgę. Wiedział także, że na podróż potrzebne są pieniądze, i zaofiarował się ją sfinansować. Przyłożył się też bardzo do opracowania trasy wędrówki, a w końcu, w przypływie jakiejś tęsknoty czy uniesienia, sam zdecydował się na uczestnictwo w podróży. Jego żona spodziewała się właśnie kolejnego dziecka.

Kawaler d’Albi, może dlatego, że był najmłodszym członkiem Bractwa, cieszył się szczególną sympatią wszystkich. Pochodził z dobrej rodziny jego ojciec pełnił na dworze królewskim odpowiedzialną funkcję, nie brakowało mu pieniędzy i świetnie się prezentował. Wysoki, szczupły, sprężysty, wyglądał, jakby zdjęto go z jednego z dostojnych szlacheckich portretów. Nigdy nie wkładał peruki, szczycąc się pięknymi, naturalnymi lokami. Miał oprócz tego szlachetnie wysklepiony orli nos i żywe, inteligentne oczy. Wszystko, co robił, było gwałtowne i pełne uczucia. Może nawet odrobinę zbyt gwałtowne i pełne uczucia. Jego rozległe stosunki przydawały się Bractwu, które jako nielegalne i nie całkiem zgodne z nauką Kościoła już miało kłopoty z inkwizycją.

Kawaler wierzył w Księgę bardzo żarliwie. Była dla niego migotliwą, mało konkretną obietnicą zmiany, przygody, objawienia wziętego wprost z katedralnych fresków. Była dla niego Graalem, Złotym Runem, Wodą Życia, a on sam stawał się dla niej zakutym w srebrną zbroję rycerzem. Obdzielał wszystkich naokoło swoim zapałem, jednocześnie zaś nie przychodził na ważne spotkania.

O takich osobach jak kawaler d’Albi mawia się, że są nieprzewidywalne. Kierują się bowiem czystą intuicją, co może czasem wyglądać na zwykły kaprys. Intuicja może być przeczuciem ogólnego porządku, ale jak każda droga ludzkiego poznania, bywa niedoskonała. Wybucha i zaraz znika. Poddaje się wewnętrznym nastrojom i zewnętrznym wpływom. Miesza się z uprzedzeniami i zwykłym ludzkim lękiem. Rozpala się i gaśnie. Intuicja ma naturę ognia.

Oto ludzie, którzy mieli wyruszyć po Księgę. A co wiadomo o samej Księdze? Jej ziemska historia jest niezwykle tajemnicza i powikłana. Ginie w mroku prehistorii, kiedy ludzie nie umieli docenić wagi Księgi, potem, w starożytności, nic o niej nie słychać. Pojawia się znowu w 1378 roku; znajduje się wówczas w posiadaniu Arabów. W tym właśnie roku pewien młody Holender pobierający w Damaszku nauki filozoficzne i magiczne wykradł ją lub może dostał od arabskiego nauczyciela. Ta pierwsza ewentualność jest oczywiście bardziej prawdopodobna. Któż bowiem przy zdrowych zmysłach oddałby najważniejszą Księgę świata, młokosowi z powierzchownej, pełnej konfliktów Europy? Chyba że takie były boskie plany. Może Bóg odwrócił swój utrzymujący wszelkie istnienie wzrok od starożytnych cywilizacji Wschodu i spojrzał na Europę. Może w plastycznej inteligencji zamieszkujących ją, niespokojnych ludzi dostrzegł nową szansę dla świata – szansę zaprzęgnięcia metafizyki i filozofii do budowania materialnego bytu, połączenia ducha i materii w nową całość.

Ów Holender, znany tylko z inicjałów H.R.C., wracał do Europy przez ziemie należące wówczas do Arabów – przez północną Afrykę i Hiszpanię. Okrążał Morze Śródziemne z wielką tajemnicą ukrytą pod materią przybrudzonego płaszcza, a kiedy dotarł do Pirenejów, jego odwaga załamała się. Pomyślał o tych wszystkich, którym Księga da nieskończoną władzę. Pomyślał o wojnach, niezgodzie, stosach i ludzkiej pysze. Pomyślał w końcu o zwątpieniu i niewierze, która jak mur wyrasta wszędzie tam, gdzie człowiek spotyka się z nie nazwanym. Pomyślał o Kościele, który nie rezygnuje z monopolu na prawdę, o zaborczych władcach i spornych terenach pogranicza, o różnych językach ludzi. I wtedy właśnie opuściła go odwaga. Ukrył Księgę w miejscu, które wydawało mu się do tego stworzone: w wąwozie górskim, gdzie poszukujący odosobnienia mnisi zbudowali sobie niewielki klasztor. Im to powierzył Księgę, a sobie obiecał, że wróci po nią, gdy tylko przygotuje ludzi na jej przyjęcie. Znalazł się w Holandii pustymi rękoma, ale z poczuciem posłannictwa. Wybrał siedmiu mądrych i godnych ludzi i wraz z nimi założył Bractwo, które miało zająć się reformowaniem świata i przygotowaniem go do mającej nadejść zmiany. Lecz w szczytne plany H.R.C. wmieszała się, jak to zwykle bywa, historia. Dwie wojny przetoczyły się jedna za drugą, pojawili się inni reformatorzy, dla których najważniejszy był spór o Matkę Boską i Trójcę Świętą, a przede wszystkim o władzę. Zaczęły się nagonki, zapłonęły stosy. Ludzie, obserwując gwiazdy i badając właściwości materii, zbliżali się czasem o krok do prawdy, ale potem odwoływali wszystko wobec wyrastających niczym kramy na jarmarku nowych izb tortur. H.R.C. zmarł w Antwerpii z twarzą zwarzoną zmarszczkami goryczy jak mrozem. Przed śmiercią drżącą ręką sporządził na kawałku papieru mapę gór, wśród których ukrył Księgę, ufając swej dziecinnej nadziei, że wkrótce uspokoi się burzliwe morze dziejów i ludzie zajmą się w końcu tym, co najważniejsze.

4
{"b":"89150","o":1}