– Czymże więc jest w rzeczywistości cud? – ponaglił go Markiz.
– Nie ma cudów.
Delabranche stanął przy oknie i założył ręce do tyłu.
– Nie ma cudów w dosłownym rozumieniu. Skoro wszystko zawiera wszystko, skoro jasne jest, że każda rzecz może zamienić się w inną, nie może być cudów, przed którymi rzucać by się trzeba było na kolana. To, co uważaliśmy za cud, było w rzeczywistości próbą określenia zjawiska rzadkiego o nieznanych przyczynach. Bóg nie tworzyłby praw rządzących tym światem, żeby je potem łamać. – Ostatnie słowa Delabranche wypowiedział tonem trochę zawiedzionym.
Wyciągnął zaraz kilka tomów oprawnych w skórę i położył je przed Markizem.
– To jest cała moja dokumentacja. Każde zjawisko, czyli tak zwany cud, opisany, połączony z jemu podobnymi i – co najważniejsze – objaśniony prawami natury. Ponad tysiąc tajemnic!
Markiz brał kolejno do rąk ciężkie księgi i przewracał ich karty. Wszystkie tomy były zapełnione, strona po stronie, drobniutkim, ale czytelnym pismem.
Księga, którą wziął najpierw, zaczynała się od „Traktatu o magnesie”. Zawierała głównie opisy doświadczeń, w podsumowaniu zaś Delabranche wyjaśnił na podstawie tych eksperymentów, czym magnes jest, a czym nie jest. W ten sposób skonstruowane były wszystkie rozdziały. „Naturalne przepowiednie przyszłości”, „Określenie charakteru jednostki ludzkiej na podstawie jej twarzy”, „O widzeniu w ciemności”,
„Przyrząd do słyszenia na odległość”, „O uzdrawianiu za pomocą piękna”, „O uzdatnianiu wody morskiej”. W rozdziale „O samorództwie” Delabranche udowadniał na podstawie doświadczeń, że robactwo bierze się z ekskrementów, skarabeusze – z gnijących ciał orłów i psów, a żaby z błota i siebie samych. Zaznaczył też, że dzieworództwo u ludzi występuje raz na sto dwadzieścia lat i zawsze wiosną. Dalej było o pielęgnowaniu urody, likwidowaniu piegów i przywracaniu wąskiej pochwy po porodach. A potem o sprawianiu bólu na odległość, o produkcji opali i ametystów, o otrzymywaniu barwników w procesach alchemicznych, o hodowli bazyliszka, a jeden z ostatnich rozdziałów poświęcony został homunkulusowi. Ten był opracowany szczególnie dokładnie. Marginesy zdobiły odręczne rysunki i wykresy, a pismo było jeszcze staranniejsze niż gdzie indziej. „Człowiek jest najdoskonalszą istotą stworzoną przez Boga – zaczął czytać Markiz ostatni akapit – i jeżeli zdobywa umiejętność powołania do życia człowieka nie drogą naturalnej prokreacji, lecz dzięki rozumowi, tej iskrze bożej w każdym z nas, znaczy to, że zakończył się pewien cykl w jego rozwoju. Być może w ten sposób odkupiony został na zawsze grzech pierworodny, stąd zaczyna się następny krok w drodze ku Niemu”. Tymi słowami Delabranche kończył ostatni napisany tom.
Markiz odłożył księgi. Czuł suchość w ustach. Złożył głowę na wysokim oparciu fotela i przymknął oczy. Znowu zaczynały go szczypać.
– To rzeczywiście zrobiło na mnie wrażenie, panie Delabranche – powiedział.
– Cały świat zmieszczony na stronicach kilku ksiąg.
– Coraz częściej podejrzewam, niestety, że to, co udało mi się tu przedstawić, to tylko cień prawdziwego świata, pojedynczy refleks, nie sądzi pan?
– Każde ludzkie dzieło będzie zawsze tylko refleksem czegoś doskonalszego. Każda księga napisana przez człowieka jest odbiciem tamtej Księgi. Żyjemy w świecie odbić, cieni, niedoskonałości, co nie znaczy, że czysta doskonałość nie istnieje.
Nagle zgasła wypalona świeca. Zanim Delabranche zapalił nową, siedzieli przez chwilę w gęstych ciemnościach, w których słychać było tylko jego człapanie i spokojny oddech Weroniki. Kiedy rozbłysła nowa świeca, zrobiło się dużo jaśniej niż przedtem. Delabranche pochylił się wtedy do Markiza i ściszył głos:
– Jestem pewien, że istnieje. Niech pan spojrzy – powiedział świszczącym szeptem i pokazał palcem na śpiącą Weronikę.
Tego wieczora Markiz podjął decyzję o wyruszeniu w dalszą drogę, lecz chętnie by jeszcze pozostał kilka dni w tym dziwnym domu. Ciągnęło go do biblioteki, do podziemi, gdzie w słoju pływał sztuczny człowiek. Bał się jednak nagłej zmiany pogody i tego, że po tylu trudach będą musieli zawrócić. Delabranche chciał z początku towarzyszyć im do granicy, lecz Markiz przekonał go, że nie byłoby to ani ostrożne, ani bezpieczne. Trudna droga przez góry byłaby dla niego zbyt uciążliwa i opóźniałby tempo podróży. Cały wieczór Delabranche przygotowywał im więc mapy terenów przygranicznych z zaznaczonymi bocznymi szlakami, rzadziej uczęszczanymi przez podróżnych i mniej pilnowanymi przez straże graniczne, które z pewnością zażądałyby zaświadczenia o przebytej kwarantannie. Poza tym udzielił im wielu rad tonem tak mentorskim, że trudno wprost było tego słuchać. Żeby gotować wodę, nawet zaczerpniętą ze strumieni, które wydają się czyste, żeby zawsze jedno z nich czuwało podczas noclegu, żeby nie ufać zbytnio przygodnym znajomym, zwłaszcza Hiszpanom (pełno wśród nich szubrawców), lepiej spać pod gołym niebem niż korzystać z wątpliwej gościnności tychże. W końcu Delabranche zaproponował Markizowi, żeby zostawił u niego konie i wziął zamiast nich dwa muły, które kobieta może sprowadzić z dołu. Kazał im także naszykować worek z suszonymi owocami i wędzonym serem. Z zainteresowaniem lekarza przyglądał się wciąż Weronice.
– Wyglądasz, pani, na zaczarowaną – zażartował zaglądając jej w oczy. – Bladość skóry, zamglony, błyszczący wzrok, powolność gestów. Czy rozmawialiście z kimś, jadąc do mnie?
– Tak, z jakimś człowiekiem w mieście, ale było ciemno – odpowiedziała. Delabranche kazał jej wypić gorące wino, do którego nasypał sproszkowanych ziół, a potem dał jej flakonik z chininą do profilaktycznego zażywania rano i wieczorem.
Po tych wszystkich przygotowaniach, gdzieś koło północy, zeszli na prośbę Markiza zobaczyć jeszcze raz człowieczka w szklanej butli.
– Ty, panie też nie wyglądasz najlepiej – powiedział na schodach Delabranche do Markiza. – Masz na twarzy cień Saturna. Mogę się domyślić, na co cierpisz. Melancholia, ciężkie sny… Wybory, które podejmujesz, kawałkują twoje życie, a żyjesz tak, jakbyś miał kamień przywiązany do stóp.
– To choroba naszych czasów – odpowiedział Markiz. – Mówią, że wszyscy żyjemy teraz pod znakiem tej planety.
– Ale mówią też, że Saturn nie jest ostatnią z krążących wokół Słońca planet, że są za nim jeszcze inne ciała, trzy, cztery, może pięć. Każda planeta to pewien etap w rozwoju. My musimy zajmować się Saturnem i doświadczać właśnie jego wpływów. Dopiero kiedy zgłębimy tajemnicę tego, co nas ogranicza i jednocześnie utrzymuje przy życiu, kiedy poznamy, czym jest cień wewnątrz naszej duszy, i znajdziemy korzenie śmierci, wtedy dopiero nastanie nowa epoka i astronomowie odkryją z pewnością nową planetę.
– I zaczną się nowe kłopoty – uśmiechnął się Markiz.
Stanęli przed drzwiami prowadzącymi do ostatniego z pomieszczeń.
– Czy go nie obudzimy? – zapytała Weronika.
– On nigdy nie śpi – rzekł Delabranche, otwierając drzwi.
Markiz podszedł do szklanej granicy dwóch światów i długo patrzył w spokojną i piękną twarz stworzenia. Wydawało mu się, że niepotrzebujące powiek czarne oczy patrzą na niego z obojętną wyniosłością, w której jest także ironia… Zamrugał w końcu, bo nie wytrzymał tego przenikliwego spojrzenia.
– Do zobaczenia – powiedział zmieszany.
Nocą wtulił się w ciepłe, uległe ciało Weroniki. Szukał w nim ludzkiego zapachu, zapachu, którym przesycona jest rzeczywistość. W roztargnieniu gładził gładką i gorącą skórę.
– Boję się – powiedziała cicho Weronika.
Markiz drgnął, bo przez chwilę zdawało mu się, że powiedział to on sam.
– Czego się boisz, milutka? Wszystko idzie dobrze…
– Boję się, że się nam nie uda. Nic nie wyjdzie z wyprawy. Przytulił ją.
– Czy miłość może być zaczarowaniem? – spytała w ciemnościach leżąca przy nim kobieta.
Nie odpowiedział. Jest chorobą, pomyślał.