Weronika usnęła przed wieczorem na wiązce słomy w chacie. Czerwone refleksy ognia przydawały ostrości rysom jej twarzy. Ciężko oddychała przez usta. Gauche przycupnął koło niej i pilnował, żeby była przykryta.
Zaczęło się ściemniać niespodziewanie szybko. Markiz wyszedł o zmroku nad płynący przez wieś strumień i spoglądał tęsknym wzrokiem na wschód, w którego kierunku zamierzali jutro wyruszyć. Według jego rachuby od kanionu, gdzie miał stać klasztor, dzieliło ich dwa, trzy dni drogi. Luis nie słyszał o żadnym klasztorze albo po prostu nie chciał o nim powiedzieć. Markiz nie potrafił pozbyć się nieufności wobec tego sprytnego, pewnego siebie mężczyzny. Był jednak całkowicie pewien, że są już niedaleko. Czuł się niezwykle podniecony, zupełnie tak jak w dzieciństwie, kiedy czekał na powrót ojca z kolejnej podróży. Drżały mu ręce i nogi. Próbował opanować podniecenie, regulując oddech, tak jak to praktykowano w Bractwie. Zimne, ostre powietrze wciągane do płuc nie uspokajało jednak wewnętrznego rozedrgania. Niosło za to ze sobą pojedyncze smugi znanych zapachów: wilgotnych świerków, odpoczywającej ziemi, sierści zwierząt, obmywanego wodą kamienia. Nie było tam woni ludzi, ich ubrań, ich rzeczy, ognia ani dymu. Markiz poczuł, jak wracają mu siły. Odwrócił się twarzą na wschód, w stronę Księgi. Wiatr wiał z tamtej strony i przez chwilę Markiz wierzył, że przyniesie mu jej zapach. Węszył jak zwierzę, chwytając w nozdrza rozrzedzoną woń gór. Czuł już teraz wyraźnie, że z każdym oddechem wraca mu siła, a kiedy to sobie uświadomił, kiedy nazwał tę wzbierającą w nim siłę Mocą, ogarnęła go radość i wdzięczność, że oto jest znowu tu, gdzie powinien być, że strach i zwątpienie zostały mu wybaczone, i że stoi u drzwi prowadzących do Księgi. Dotknął czoła, ramion i piersi, upewniając się, że wśród tych zimnych, obcych gór jego ciało nadal jest żywe, ciepłe i pełne siły.
– Nie zostawiaj mnie tu – powiedziała Weronika z ciemności.
Chata była pełna czerwonego, pełzającego światła, bijącego od żaru ognia. Leżący obok śpiącego Gauche’a pies podniósł głowę i czujnie poruszył uszami.
– Nie zostawiaj mnie. Byłam tylko zmęczona. Czuję się już zupełnie dobrze i mogę iść.
Markiz szukał miejsca, żeby się położyć.
– Chodź do mnie – powiedziała cicho Weronika. – Obejmij mnie i przytul.
– Masz gorączkę. Jesteś cała rozpalona, pani – odpowiedział, odsuwając od siebie jej rękę. – Pójdę sam i wrócę najdalej za tydzień.
– Nie, proszę. Nie zostanę tu. Weź mnie ze sobą. Obiecuję, że już nie będę nic od ciebie chciała. Boję się tych ludzi, tych uwędzonych, strasznych kobiet i tego Luisa. Oni wszyscy nawet nie są ludźmi. To jakieś górskie małpoludy.
Markiz przypomniał sobie pełen ognia wzrok Luisa i ogarnęła go fala zazdrości. Ujrzał w wyobraźni jego potężne, zdrowe ciało podrygujące na bezbronnej Weronice. Zrobiło mu się gorąco z bezsilnego gniewu. Wziąć ją – to ryzykowne, jest zbyt słaba. Zostawić na pastwę tych dzikich ludzi – też niebezpieczne. Gauche byłby wątpliwym obrońcą.
– Weź mnie ze sobą, weź mnie – mamrotała Weronika.
– Dlaczego w ogóle mnie prosisz? Możesz wstać i iść. Proszę bardzo – powiedział ze złością.
Weronika zaczęła płakać. Najpierw cicho i żałośnie, potem coraz głośniej i bardziej histerycznie. Jej szloch rozhuśtywał się, jak to bywa u dzieci. Zlepione włosy opadały jej na twarz mokrą od łez i potu.
Markizowi zrobiło się przykro. Czuł się winny i nie widział sposobu, żeby cokolwiek mogło go od tej winy uwolnić. Był w prawdziwym potrzasku, nie miał wyjścia. Po raz pierwszy od wielu lat zachciało się i jemu płakać. Ujął w dłonie głowę Weroniki i przytulił do swojego brudnego surduta. Przepraszał dziewczynę szeptem, odgarniał jej włosy z czoła, ocierał łzy. Wrócił tam, skąd wydawało mu się, że wyszedł. Kilka godzin temu. Ale nie czuł żalu ani smutku. Była to raczej spokojna rezygnacja, płynąca ze zgody na wszystko, co się dzieje i co się jeszcze zdarzy. Głaskał Weronikę po włosach i zaplątywał w nich palce. Kiedy usłyszał spokojny, regularny oddech Gauche’a, delikatnie położył ją na wznak i wszedł w nią bez słowa. Poruszał się wolno i ostrożnie, czując ogarniające go powoli jej nienormalne gorąco. Z każdym ruchem schodził coraz głębiej i głębiej, jakby zmierzał do rozpalonego jądra ziemi. W dół i w dół. A potem ten żar objął go całego i odtąd Markiz już płonął, leżąc bez ruchu – strzępek życia zatrzaśnięty w potężnej skorupie ziemi.