Obudziła się z krzykiem. Właściwie nie krzykiem, ale wyciem, jakimś zwierzęcym skowytem dochodzącym skądś z głębi trzewi. Ile ciosów zarobiła? Bok, kilka razy, plecy, kilka razy, brzuch, co najmniej dwa ciosy, przebito jej płuco, twarz, wybito oko, dostała w tyłek, zgruchotali jej prawy nadgarstek, złamali kość udową i… szlag! pewnie jeszcze parę innych cięć, których nie pamiętała.
Jeśli więc obudziła się po czymś takim… To znaczy, że nie żyje. O, mamo! Co teraz? Usiłowała się nie ruszać. Co z nią zrobią Bogowie? Kraina Wiecznego Płaczu? To głupie tak leżeć bez ruchu, mimo wszystko.
Otworzyła oczy. Ale szaro. Jednolita prawie szarzyzna, bez większych błysków światła, bez czerni, bez bieli. Szarość. Zaraz. Oczy? Naprawdę otworzyła oczy? Dotknęła dłonią powiek. Miała obydwa? Przecież jedno jej wybito. No tak. Ale teraz już nie żyje. Jasne. Poruszyła palcami lewej dłoni, tymi, które przedtem, za życia, były nieczynne. Oczywiście mogła nimi ruszać. Ruszać palcami lewej dłoni. Pewnie. Skoro już nie żyła. Czemu nie?
No, ale… Powinna płakać. Kraina Wiecznego Płaczu. Dlaczego nie płacze? Nie wiedziała. Nie było jej smutno. Zerknęła w bok. Jakieś rośliny (takie strasznie szare), trawa, małe krzaki (ale jakieś… bez koloru), coś lazło po jej nagim biodrze. O, kurde blade! Żuczek! Normalny żuczek lazł po jej gołym tyłku. Czy on też umarł? Czy w krainie zmarłych są też żuczki?
Coś ją zaswędziało. Podrapała się odruchowo w policzek.
– Auuuuuu!
Zobaczyła na ręku krew. Swoją własną. Co? Zamknęła oczy, potem otworzyła je znowu. Oż, kurwa mać! Zamiast normalnych paznokci miała wielkie szpony! Krogulcze pazury jak u dzikiego zwierza. No, ładnie. Gdzieś czytała, że według jednej z teorii, człowiek, który za życia wyrządził wiele złego, po śmierci będzie zamieniony w demona. A to ją załatwili Bogowie. Była demonem.
Gorączkowo obmacała własne stopy, ale tam paznokcie były normalne. Dotknęła zębów. Tak! Miała wielkie kły. Olbrzymie, zwierzęce kły! No, szlag! Za co? Za co? Naprawdę nie zrobiła aż tyle złego. No, co wy, Bogowie? Dobra, trochę świństw narobiła w życiu, ale żeby zaraz zamieniać w demona?
Chciała się rozpłakać, ale nie mogła. Oparła się na ręce i usiadła. Coś ją uwierało w tyłek, ale nie miała ochoty sprawdzać co. Popatrzyła na niebo. Aż ją oczy zakłuły od blasku gwiazd. W pierwszej chwili nawet nie zrozumiała, co widzi. Gwiazdy świeciły tak, że wszystko zlewało się w jedną szarą płaszczyznę. No pewnie. Jako demon będzie się teraz bała światła. O, mamo. Za co? Co ona takiego zrobiła, żeby karać aż tak okrutnie?
No, dobra. I co teraz? Ma iść straszyć ludzi w pobliskiej wiosce? Po pierwsze, gdzie jest najbliższa wioska? Po drugie, nie miała ochoty kogokolwiek straszyć. No, ale… jako demon musiała. Kurza dupa! I niby jak się straszy? Trzeba się ukryć za rogiem chałupy i wyskoczyć na kogoś krzycząc: „Uuuuuuuuuu!!!”? Nie miała pojęcia. Demon z niej był jak z koziej dupy trąba.
Wstała lekko. Coś otarło się o jej łydkę. Zerknęła do tyłu, ale niczego nie zauważyła. Za co? Za co jej to zrobili? Popatrzyła na swoje szpony, językiem wymacała kły. O, żeby was jasna zaraza, wytłukła! Teraz będzie straszyć dzieci w kołyskach. Jak długo? Kurde, może przez całą wieczność. Zdenerwowała się. Coś uderzyło ją w jedną łydkę i drugą. Odwróciła się gwałtownie. Nic. Zdenerwowała się jeszcze bardziej. Miękkie ciosy w łydki zaczęły się powtarzać coraz szybciej. No, szlag! Odwróciła się jak mogła najszybciej. Nic. Coś ją jednak przy obrocie pociągnęło za tyłek, czuła wyraźnie. No dobra. Sprężyła się. Obrót, chwyt szponiastą dłonią, szybkie spojrzenie… Jęknęła cicho. O mało nie zemdlała. Usiadła na miękkich nogach, trzymając w dłoni swój własny ogon!
Patrzyła tępo przed siebie. Demon. No pewnie. Jak demon to demon. Nie słyszała co prawda, że mają ogony, ale teraz widać, że mają. Zdenerwowała się, ogon drgnął jej w ręku. O, mamo. Puściła go. Im bardziej była wkurzona, tym bardziej drgał, tak jakby chciał uderzać to w jedną nogę, to w drugą. Zerknęła jeszcze raz. Był pokryty króciutkim futrem, jak u geparda albo lwa. Zaklęła cicho. Ogon palnął ją w bok i to wcale mocno. O, nie. Została zwierzakiem. Ale zaraz. Miała przecież normalne, ludzkie ciało (no, trochę przynajmniej normalne, jeśli nie liczyć kłów, pazurów i ogona)… Zerknęła po sobie. Nie miała żadnych blizn po ranach. Dotknęła tyłka. Uuuuuu! Blizna po wypaleniu niewolniczego piętna została na swoim miejscu. Nie mogła dostrzec, oczywiście, swoich policzków, ale kosząc oczy, zerknęła na nos. Kurewski tatuaż miała w dalszym ciągu.
Czegoś tu nie rozumiała. No, dobra. Została demonem, czy wręcz zwierzęciem, ale… skoro zniknęły wszystkie blizny, skoro odzyskała władzę w rozwalonej ręce, to dlaczego został jej tatuaż i niewolnicze piętno? Bogowie zwracali uwagę na takie szczegóły?
Ostrożnie pociągnęła nosem. Już wiedziała. To coś, co sprawiało, że była ledwie przytomna. To zapachy! Po raz pierwszy czuła je tak intensywnie. W nadmiarze. Tak nieprawdopodobnie mocno.
Jęknęła.
– Ty! Obca – odezwał się ktoś z tyłu.
Achaja poderwała się na równe nogi. Tuż za nią stała dziewczyna. Kompletnie naga, z ogonem, z kłami jak u tygrysa, ze szponami, bez oczu. Nie! Miała oczy. Ale, kurde, całe czarne. Bez białka. Jakby same źrenice, jakby dwa węgle włożone w oczodoły. Ale niesamowity widok.
– Ty – Achaja czuła, że zaraz zwymiotuje. – Czy ja też mam takie oczy?
– Mhm – obojętnie skinęła głową tamta.
– O, żesz ty. To dlatego tak mnie razi słońce?
– Jakie słońce? – Akcent tamtej był ledwie zrozumiały. – Przecież jest obsrany środek nocy!
– Jaki, kurwa, środek nocy!? Przecież widzę wszystko jak w dzień!
– No – mruknęła tamta.
Achaja o mało nie zemdlała po raz drugi. O, żesz ty. Tamta miała rację. Przecież gwiazdy. Rozejrzała się wokół. Widziała wszystko, drzewa, krzaki, nawet najmniejsze gałązki. Wszystko szare i jakby spłaszczone, ale… no tak. Jest noc. Co więc będzie za dnia?
– Coście ze mną zrobiły?
– Ty, obca! – Dziewczyna też zdradzała oznaki zdenerwowania. – Ty mnie, gówniaro, zabiłaś!
– Co? – Zarobiła w twarz pięścią. Aż ją zamroczyło.
– Mówię ci wyraźnie, gówniaro. Zabiłaś mnie tamtej nocy. Przebiłaś mi brzuch, a chwilę potem mi, suko, złamałaś kręgosłup!
Nowy cios. Achaja zachwiała się na nogach.
– Wiesz, jak to boli, smarkata?! – kontynuowała obca. – Mam ci złamać, żebyś zobaczyła?
– Lepiej nie – odpowiedziała Achaja dość trzeźwo. – Jeśli mogę prosić.
– Zabiłaś dużo moich koleżanek, gówniaro pieprzona! – ryknęła tamta. – I do tego pięć na zawsze!
Achaja odkaszlnęła.
– Przepraszam – wycharczała, niczego nie rozumiejąc. – Nie chciałam.
– Ja ci dam „przepraszam”, suko! Ja ci dam „przepraszam”.
– Nie chciałam.
Zarobiła nowy cios, w samo czoło. Aż usiadła na ziemi. Tamta podeszła bliżej.
– A to… – Kopnęła ją z całej siły w twarz. Achaja upadła na plecy, czując, jak z jej nosa wylewa się fontanna krwi. – A to za tę, której obcięłaś rękę!
– Wy też żeście mnie nie oszczędzały – szepnęła, a potem skuliła się, bo tamta zaczęła ją bić i kopać. Kopała jak muł. Biła jak kafar wodny. Nie mogła wytrzymać.
Odskoczyła lekko.
– Daj mi, małpo, miecz, to ci pokażę! – krzyknęła.
– Gówno dostaniesz, a nie miecz, smarkata. Ile ty masz, suko, lat?
– O… osiemnaście? Dziewiętnaście, chyba.
Tamta złagodniała nagle. Na jej twarzy pojawił się wyraz niebotycznego zdziwienia.
– Jesteś aż tak młoda?
– No… Chyba tak.
– Ty, obca. Nie piernicz, co?
– No, naprawdę mam najwyżej dziewiętnaście. A ty? Ile masz?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
– Czterdzieści osiem.
– Nie chrzań. Ludzie tak długo nie żyją.
Achaja zarobiła w twarz. Pięścią. Ale tym razem tamta sama się zraniła. Walnęła w kieł, rozorała sobie skórę na dłoni i teraz wylizywała ranę. Po chwili jednak znowu zebrała się w sobie.
– Ty gówniaro jedna. – Chwyciła Achaję za włosy i pociągnęła za sobą. – Ty smarku! Zaraz się, suko, dowiesz, co to jest umierać dziewięć razy!
– Przestań! Boli!
– Cię, suko, zaraz dopiero zacznie boleć! Ale najpierw się dowiemy, jak to zrobiłaś.
– O, mamo! Co zrobiłam?
– Jak z tą drugą suką żeście zabiły tyle naszych koleżanek.
Achaja niewiele rozumiała. Szła zgięta za ciągnącą ją za włosy dziewczyną… tfu! kobietą, skoro tamta miała tyle lat, ile mówiła.
– Mówiłaś, że co…
– Że dziewięć masz śmierci przed sobą, smarkulo. A właściwie osiem, bo raz już umarłaś. Jesteś teraz kotem. Człowiekiem-kotem gówniaro. I teraz się dopiero dowiesz, jak wiele bólu można ci zadać, kocurku. Miau? Osiem prawdziwych śmierci. Miau?
Achaja była zbyt dobrze wyszkolona na takie numery. Nie tylko Hekke. Krótki też miał wiele do powiedzenia na temat walki wręcz w obozie niewolników. Wywinęła się jednym skrętem ciała. Podłożyła tamtej nogę, skoczyła na plecy, szarpnęła za włosy i chwyciła jej szyję, gotowa w każdej chwili do skręcenia karku lub uduszenia.
– Miau? – szepnęła kpiąco. – Miau?
Roześmiała się. To był jej świat. To byli żywi ludzie, choć jakoś tam magicznie zmienieni. Żywi. A w odbieraniu życia była trochę lepsza.
– Ty, obca. Puszczaj.
– Miau?
– Ty gówniaro. Jakieś pięćdziesiąt łuczniczek w ciebie mierzy. Puszczaj.
Achaja rozejrzała się. Nie przywykła jeszcze do tej dziwnej nocnej szarości, ale rzeczywiście, ze dwie łuczniczki zdołała zauważyć.
– One odbiorą mi jedno życie, ja tobie też jedno. Która z nas prędzej skończy?
– Nie wygłupiaj się. Nikt cię nie zabije od razu. – Dziewczyna stęknęła lekko. – Najpierw musimy się dowiedzieć, jak z tą drugą pindą zabiłyście aż tyle naszych koleżanek.
– Miau.
– Przestań. Zabiją cię, zanim ze mną skończysz.
– Nie łudź się, kocurku! Zabiję cię wcześniej.
– No, dobra. – Dziewczyna szarpnęła się w stalowym chwycie. Naprawdę była odporna na ból. – Puszczaj.