Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 10

Achai dopiero po dłuższym błądzeniu w plątaninie korytarzy królewskiego pałacu udało się opuścić mroczne wnętrze. Z przyjemnością wciągnęła do płuc przenikliwie chłodne, jesienne powietrze. Miała na sobie wspaniałą balową suknię i szybko zrobiło jej się zimno w odsłonięte ramiona. Mimo to poczuła sporą ulgę. Obecne na przyjęciu księżniczki miały nadzieję, że „nowa” się skompromituje, wykona jakiś prostacki ukłon, zrobi coś, z czego będzie można kpić przez resztę wieczoru. Ale ona… potrafiła powiedzieć trzy słowa, robiąc przy tym aż cztery przydechy! Ciekawe, czy ktoś w tym zapadłym Arkach wykonał kiedykolwiek coś takiego? Ukłonów uczył jej mistrz na dworze w Troy. Miała wrażenie, że nikt tutaj nie potrafi powtórzyć nawet tych średnio skomplikowanych. Księżniczki były wyraźnie zawiedzione. Niektóre wręcz zszokowane. Jaki cud sprawił, że była kurwa i prosta żołnierz potrafiła się zachowywać lepiej niż one? Władczyni przeciwnie. Nadzieje na wykorzystanie jakiegoś kruczka w etykiecie, którym można by ją pognębić, rozwiewały się szybko w głowach jej nowych „sióstr”. Oficjalne przyjęcie na dworze było więc nudne jak każde inne, potencjalnie największa atrakcja okazała się jakimś cudem perfekcyjnie wychowana, jeśli chodzi o sprawy światowe. Zdobyła kilka nowych koleżanek (no, powiedzmy…), w każdym razie znajomych, a przynajmniej „nie wrogów”. Po raz pierwszy od wielu lat miała na sobie tak wspaniałą suknię, ale nie czuła się dobrze. To już nie był jej świat. Intrygi, „mówienie obok”, pałacowe układy, zostały gdzieś za nią – umiała to robić, miała we krwi, ale… Miała też wielką ochotę usiąść przy którymś ze stołów i najeść się po prostu, nie lawirując w gąszczu konwenansów. Zmieniła się. Dopiero teraz, dopiero dzisiaj odczuła to z taką mocą. Owszem, mogła świetnie udawać księżniczkę (może nawet i lepiej niż większość tych tutaj), ale jako prawdziwa księżniczka czuła jedynie pustkę. Jako niewolnica marzyła o powrocie do takiego życia. Dzisiejszy dzień, niestety, wydawał się jej po prostu nudny.

A, szlag. Z ulgą przyjęła gońca, który ją wywołał.

– No i jak tam? – Biafra uśmiechnął się promiennie, wychodząc z cienia rzucanego przez okap, nad którym płonęły pochodnie.

– Ujdzie. – Uśmiechnęła się również. – Zasnęłabym z nudów, gdybyś po mnie nie przysłał.

– Musiałem.

– Dzięki. Co się stało?

Uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale wiedziała już, że używał swojej twarzy tak jak inni ludzie języka. To, co ktoś mówił, nie miało przecież żadnego związku z tym, co ten ktoś później zrobi. To, jak wyglądała twarz Biafry, nie miało żadnego związku z tym, co znajdowało się w jego głowie.

– Trzy fakty – powiedział. – Po pierwsze: przejęliśmy dużą łódź Chorych Ludzi, nasi agenci odkupili ją od piratów razem z resztką załogi, po drugie: zdobyłem jedną z najlepszych czarownic, jakie mogły istnieć w tym zapomnianym przez Bogów królestwie, po trzecie: mamy chyba najbardziej suchą jesień, poprzedzoną najbardziej suchym latem w naszej historii. Rozumiesz?

– Nic nie rozumiem – przyznała się szczerze. – Ni w ząb. Wiem jednak, że muszę się przebrać, prawda?

Nie wymagało to wielkiego talentu strategicznego. Po prostu widziała, że miał jej mundur przewieszony przez ramię.

– Mhm – mruknął. – Chodźmy do stajni.

– Aż tak źle?

Z trudem unosząc dół sukni jedną ręką, ruszyła w stronę wspaniałego budynku ze złoconego drewna. Widok Biafry wywiał wszystkich służących bardziej skutecznie niż najazd stu rycerzy Zakonu tnących wszystko, co żyje. Otworzył przed nią drzwi, unosząc pochodnię. Kilka koni zarżało gwałtownie od nadmiaru światła. Któryś strzelił kopytami w drzwi boksu. Nie trzymano tu wałachów.

Biafra przewiesił jej mundur przez najbliższy pałąk, zapalił lampkę i odwrócił się demonstracyjnie.

Achaja zaklęła szpetnie.

– Słuchaj – przygryzła wargę. – Nie zdejmę tej sukni jedną ręką. Musisz mi pomóc, więc przestań się głupio odwracać.

Poczuła na plecach jego delikatne dłonie rozsznurowujące gorset.

– Z kurtką sobie poradzę sama – dodała. – Ale musisz mi włożyć spódniczkę i zasznurować buty.

Zdjął jej wspaniałą suknię jednym ruchem.

– Przepraszam – powiedział cicho.

– Za co?

– Za to, że patrzę tam, gdzie patrzę… – Przełknął ślinę.

– Dzięki – uśmiechnęła się. – Ale ubierz mnie, zanim zamarznę.

Pomógł jej włożyć opaskę, ciepłą kurtkę podbitą białym barankiem, a potem…

– No, dobra – mruknęła. – Teraz odwrócę się do ciebie przodem. I opuść wzrok, małpo!

Wzięła głębszy oddech i odwróciła się. Założył jej spódniczkę i zapiął szeroki pas z mieczem. Nie wiedziała, gdzie zerkał, bo sama usiłowała patrzeć gdzieś w bok. Kiedy jednak włożył jej i zasznurował buty, a potem się podniósł, ich oczy spotkały się na chwilę. Wiedziała już, że nie odwracał wzroku.

– Ty świnio! – szepnęła.

– Tak na mnie mówią – przytaknął.

– Żeby cię… – Machnęła zdrową ręką, zmieniając temat. – No, dobra. Co się dzieje?

– Eeeeee… – Zaskoczyła go, bo chyba się rozmarzył. Nie mógł tak od razu powrócić do tematu. – Mam dla ciebie rękawiczki. – Pomógł jej wsunąć na lewą dłoń skórzaną, specjalnie usztywnioną rękawicę. Kiedy za pomocą zębów włożyła podobną na prawą dłoń, uznała, że to świetny pomysł. Przynajmniej z daleka nie widać było jej kalectwa.

– Mam jeszcze coś. – Wyjął z sakwy kolejną rękawicę. Tym razem żelazną. – Pokazać ci?

Skinęła głową. Założył niesamowicie ciężkie urządzenie na jej lewą rękę.

– Niezłe, co?

– Myślisz, że jak palnę tym kogoś w głowę, to umrze?

– To też… ale najpierw spróbuj uderzyć się sama wnętrzem dłoni w bok.

Rąbnęła się w biodro i syknęła zaskoczona. Spomiędzy jej nieruchomych palców wyskoczyło ostrze dłuższe niż w normalnym sztylecie.

– I jak?

– Niezłe! – roześmiała się. – Kosztowało majątek, prawda?

Uśmiechnął się.

– Tanie nie było.

– A jak to się chowa?

– No, niestety, ktoś ci musi pomóc. – Majstrował przy żelaznej rękawicy. – Powtórne napięcie mechanizmu wymaga osoby oburęcznej. Ale… ty też już masz w pewnym sensie obie rączki.

– Sprawne do zabijania? – zakpiła.

– Owszem.

Niepotrzebnie kpiła. Pomysł ze skórzanymi rękawiczkami był naprawdę świetny. Przynajmniej nikt nie będzie się gapił na jej przygięte wiecznie palce. Wiedziała, że szlachta z gór też nosi takie, jeśli jest mróz. Naprawdę była mu wdzięczna. Bo faktu, że jedna z nich jest usztywniona metalowymi listwami, żaden postronny obserwator nie mógł odkryć od razu.

– No a co z tymi trzema faktami?

– Gromadzę właśnie dokumenty – mruknął. – Podeślę ci wszystko po drodze, bo chciałbym, żebyś już jechała.

– Gdzie?

– W stronę Wielkiego Lasu. – Podał jej małą kartkę. – To są miejsca, gdzie się zatrzymasz. Będą czekały na ciebie wszystkie papiery i… – Popatrzył na nią uważnie. – Podejmij decyzję.

– Kurde! Jaką?

– Właściwą. – Znowu uśmiechnął się promiennie. – Ja muszę tu zostać, bo poseł Dery nadciągnie lada dzień. A dobrze byłoby nie wszczynać nowej wojny handlowej na tej granicy.

– Jak dobrze znać człowieka, który sam jeden powstrzyma wojnę handlową – zakpiła.

– Gówno mogę sam powstrzymać. Ale twoja Starsza Siostra chce, żebym był przy niej, bo ważniejsze dla nich wszystkich jest to, co się stanie jutro, od tego, co się stanie za dziesięć dni. Nawet jeśli jutro grozi nam najwyżej wzięcie kijem w mordę, a za dziesięć dni wszyscy zginiemy w powodzi. – Odkaszlnął lekko. – Słuchaj, nie żebym cię poganiał, ale…

– Tak, tak, sprawa gardłowa. – Znała go już na tyle, by wiedzieć, że rozmowę z kobietą uważa za stratę czasu. Ale tym razem się myliła.

– Odprowadzę cię kawałek. Porozmawiamy na koniach.

– Aż tak źle? – powtórzyła.

– Może: aż tak dobrze? – Poprowadził ją w stronę głównej bramy w murze okalającym pałac. – Słuchaj, mamy jakąś małą… bardzo małą szansę. Być może po raz pierwszy.

– Znowu handel?

– Znowu wojna! – Pchnął ciężkie skrzydło bramy własnymi rękami. Wartownicy wokół nie mogli się ruszyć ze swoich stanowisk, a resztę obsługi sam pewnie przedtem porozstawiał po kątach. – Przygotowałem wszystko.

Jej pluton przyboczny, wszystkie trzydzieści trzy dziewczyny, czekały już na gościńcu na koniach.

– Oddziaaaaaał!… Salut! – ryknęła Lanni.

Będąc w siodle, trudno jest stanąć na baczność. Twórcy regulaminu wymyślili więc salut wierzchowców – rzecz trudną do wykonania nawet dla doświadczonych kawalerzystów. Wszystkie jej dziewczyny, choć były doświadczonymi żołnierzami, od niedawna dopiero były ćwiczone w jeździe na prawdziwych wierzchowcach (wszak kuców, których dosiadały wcześniej, końmi w pełnym tego słowa znaczeniu nazwać nie było można). No i stało się to, co się stało. Linia zmieszała się, pękła w kilku miejscach, Mayfed wpadła na Zarrakh, Shha o mało nie zleciała. Kilka dziewczyn pogubiło juki, jakiś ogier, korzystając z zamieszania, ugryzł kolegę, do którego musiał mieć żal, i biedna Bei wylądowała na ziemi. Malutka i piegowata Sharkhe palnęła z całej siły koleżankę, która najwyraźniej zamierzała ją stratować.

– Ty nie rób „salutu” po nocy, bo całe miasto obudzisz! – ochrzanił panią porucznik Biafra. – Ale masz wojsko, księżniczko!

– To nie głupia kawaleria! – odcięła się Achaja, wskakując na siodło własnego wierzchowca. – One potrafią coś więcej.

– Jasne. – Obserwował pechowe dziewczyny, które właśnie wstały z ziemi i goniły konie. – Kawaleria to aby się zwalić z siodła i już. A te tutaj wyczyściły tyłkami pół gościńca!

– Lanni, nie przejmuj się! Pan generał dzisiaj w wyjątkowo złym humorze.

– Jakbym był w złym humorze – podchwycił – to te baby zatrzymałyby się dopiero w Syrinx. Jedziemy. I niech pani skompletuje oddział na powrót, pani porucznik.

– Tak jest! – Gdyby Lanni była czarownicą, to sądząc po jej spojrzeniu, ze dwadzieścia dziewczyn straciłoby życie w jednej chwili. – Shha, zbieraj ludzi!

49
{"b":"89149","o":1}