Biafra dosiadł swojego konia i dogonił Achaję, która ruszyła, nie chcąc patrzeć na desperackie wysiłki koleżanek.
– Powiem ci, co z tą łodzią. Chorzy Ludzie mają jakąś nową broń. Takie rury, czy jak to zwał, prawie równie skuteczne jak kusza.
– Ach, wiem. Muszkiety do zwalania powały.
– Co? – Był szczerze zdziwiony.
Achaja roześmiała się. Przypomniała sobie opowieść Mereditha, którą słyszała jeszcze na dworze ojca w Troy, o Chorych Ludziach sprowadzonych przez Tyrana Symm, by zrobili huk na uczcie. Zrobili i zwalili powałę na zebranych gości.
– Mniejsza z tym. Jeśli są prawie jak kusze, to dlaczego ci kusze nie wystarczą?
Uśmiechnął się.
– Największymi mistrzami w strzelaniu są Dahmeryjczycy. Najlepsze ich formacje to łucznicy, ci z długimi łukami. A wiesz, jak długo trzeba ćwiczyć takiego łucznika? Dziesięć lat! – odpowiedział sam sobie. – Dokładnie tyle, ile trwa cała służba w wojsku Arkach.
– Kusznicy też są nieźli.
– A ile trzeba ćwiczyć kusznika, żeby dorównał Dahmeryjczykom? Dwa lata? Trzy? I tak szybkością nie dorówna „długim łukom”. A wiesz, ile trzeba ćwiczyć żołnierza, który strzela z tej rury czy… muszkietu?
– Ile?
– Dwadzieścia dni. Może trzydzieści. – Uśmiechnął się szeroko. – Oni sami twierdzą, że trzy dni, ale im nie wierzę.
– No, coś ty? A siła ramion, a wyważanie, a oddech?
– Nie ma siły, nie ma wyważania, nie ma oddechu. Oddech to naprawdę wystarczy tylko wstrzymać. Dziecko zastrzeli rycerza.
– Wybacz… Śnisz?
– Tak – roześmiał się. – Ale to piękny sen.
Dojechali do bram miasta. Strażniczki, widząc zbrojnych, wybiegły z wieży. Nie wiadomo, co tam było pite dla rozgrzewki, ale wszystkie dziewczyny wytrzeźwiały momentalnie na widok Biafry.
– Otwierać bramę! – ryknęła ta, która nimi dowodziła, choć był to najbardziej nieregulaminowy rozkaz w armii Arkach. Bram miasta nie otwierało się po nocy nigdy. No, chyba że w zasięgu wzroku był Biafra.
Cały pluton przedostał się nad fosą po opuszczonym pośpiesznie moście. Strażniczki modliły się z wdzięczności do wszystkich Bogów, że jakimś cudem żadnej z nich nie wysłano na front. Żadna nie miała już ochoty na wódkę. Prawdę powiedziawszy, coś dziwnego stało się z ich ciałami. Wszystkie czuły, że nawet gdyby piły na umór przez resztę nocy, to żadna nie zdoła się upić.
– Wiesz – podjął Biafra – powiedziałem ci, że może… znowu wojna.
– Tak, trochę dziwne.
– Wiem. Przecież walczymy cały czas. – Opanował swojego konia i znowu się do niej zbliżył. – Ale chodzi mi o inną wojnę. Taką, którą będą prowadzili wszyscy.
– Grabiami i widłami? – przypomniała mu własne słowa.
Potrząsnął głową.
– Nie w tym problem. Powiedz… – zastanawiał się dłuższą chwilę -…jak sprawić, by wszyscy ujęli się za własnym królestwem? Potrzebuję jakiejś nowej idei. Jakiegoś zwrotu, słowa czy sformułowania, które pociągnęłoby wszystkich.
– Kurde, jakiego?
– No, właśnie nie wiem. O co można walczyć?
– No… bo tamci atakują, co?
– A co obchodzi chłopa spod Wielkiego Lasu, że jest wojna na granicy z Luan? Nic!
– No, to… – Sama nie wiedziała, co wymyślić. – Niech walczy w obronie swojego Królestwa.
– Czyli w obronie Królowej i księżniczek? A co go to obchodzi? Słuchaj, ja potrzebuję jakiegoś nowego słowa.
Myślała intensywnie, marszcząc brwi.
– Kraj? W obronie kraju?
– A co to jest kraj? Czym to się różni od królestwa? No… Kraj to chyba ziemie należące do królestwa w literackim znaczeniu, tak?
Skinęła głową.
– Jakoś tak.
– No i kto stanie w obronie ziemi? Skoro granice wszędzie zmieniają się z każdym rokiem. Zresztą, czego ma jeden z drugim bronić? Pola należącego do innych chłopów? Lasu? Jakiejś drogi leżącej Bogowie wiedzą gdzie?
– Nic innego się nie da wymyślić.
– Ja nie chcę wymyślania. Chcę tylko nowego słowa.
Dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Achaja wysilała pamięć, usiłując sobie przypomnieć wykłady filozofów na dworze ojca w Troy.
– Czekaj, było takie nowe słowo… – Nie mogła sobie przypomnieć. – Naród?… Tak. Naród!
Spojrzał na nią, szczerze zdziwiony. Najwyraźniej poziom filozofii w Troy był znacznie wyższy niż w Arkach.
– A co to jest ten naród?
– No… – zawahała się. – To było w słowniku Liebera. Nie pamiętam dokładnie.
Syknął, zagryzając wargi. Potem obejrzał się do tyłu na podążający za nimi pluton.
– Nie mogę kazać im przynieść Liebera, bo pewnie wrócą do miasta i przyprowadzą w pętach ze dwudziestu ludzi, których imię zaczyna się na „L”. Nie przypomnisz sobie?
– No… Naród, to… – Chciała podrapać się w czoło i palnęła się w głowę żelazną rękawicą. Zapomniała o dwóch rzeczach: że ma rękawicę i że nawet bez niej nie podrapałaby się w czoło lewą ręką. Za to przypomniała sobie w miarę dokładne znaczenie: – Naród to są ludzie.
– Jacy ludzie, do kroćset?
– No, ludzie, którzy zamieszkują w danym królestwie, poddani, ale bez znaczenia jest tu kraj, czyli ziemia i królowa jako suweren.
Spojrzał na nią z pewnym zainteresowaniem.
– No, ludzie – powtórzyła. – Jeżeli się zmienią granice i część wsi przejdzie pod obce panowanie, to są już poddanymi innego króla. Ale są częścią swojego starego narodu. Na przykład są dalej Arkachczykami… Kurde! Arkachczycy? Dobrze powiedziałam?
– Nie wiem, jak to się odmienia, bo takiego słowa się nie używa. – Był wyraźnie zamyślony. – Naród… naród… Brzmi nieźle, krótkie słowo, łatwe do zapamiętania – Spojrzał na nią nagle. – A jak się królowa zmieni, to naród jest dalej ten sam?
– Tak.
– No, ale przecież ludzie umierają. To co? Jest nowy naród?
– Szlag! To pojęcie z wyższej filozofii! Theu by mnie zabił za to, że nie pamiętam dokładnie, wtłaczał mi te i podobne bzdury do głowy, nie żałując rózeg. – Usiłowała wyrzucić z pamięci niezbyt przyjemne wspomnienia. Miała serdecznie dość rozważań na temat odległości gwiazd i wyliczeń, według których kamień zrzucony z gwiazdy powinien dotrzeć po stu z górą latach, a człowiek podróżujący z szybkością dwudziestu pięciu tysięcy kroków dziennie, mógłby dotrzeć do gwiazd po 7157 latach… Ziewała z nudów podczas wykładów, gdzie odpowiadano na pytania w rodzaju: co się dzieje z ogniem, kiedy wygasa, dlaczego promienie słońca zabarwiają ludzką skórę na ciemno, a wybielają płótno, co jest przyczyną szaleństwa, dlaczego Bogowie dopuszczają zło, nędzę, chorobę i występek. Jakim językiem posługuje się w głębi swego umysłu człowiek głuchoniemy od urodzenia, dlaczego woda tym lepiej gasi pragnienie, im bardziej jest zimna, jeśli jednak jest za zimna, to niczego nie gasi, bo zamienia się w kamień… Potrząsnęła głową. – Naród jest jeden. Naród się nie zmienia. Nie jest ważny król ani urzędy, ani granice. Naród to ludzie, którzy czują, że należą do jednej wspólnoty. Bracia, siostry, ci sami – Wzruszyła ramionami. – I jak niby wytłumaczysz to chłopu? – roześmiała się. – Zorganizujesz objazdowe wykłady filozofów?
– Ty się nie martw chłopami. – Uśmiechnął się do siebie. – Naród, naród – powtarzał nowe słowo. – To znaczy, że my to jeden naród, a oni to inny naród?
– Chyba tak. – Nie pamiętała dokładnie.
– I to mi wystarczy. Dobre, krótkie słowo, łatwe do wymówienia! My, a nie oni. Rewelacja! – Wstrzymał konia – Niech filozof Theu żyje wiecznie! – krzyknął, bo się spóźniła w szarpnięciu wodzami i odjechała trochę. – Niedługo usłyszysz słowo naród na ustach wszystkich! I Wielki Theu też usłyszy!
– Biafra. Przecież ci tłumaczę, że to pojęcie z zakresu filozofii wyższej. I niby co ty chcesz z tym zrobić?
– Słowa „my” i „oni” nie są wyższą filozofią. – Uśmiechnął się do siebie. – No, nieźle… No to mamy właśnie narodziny narodu!
– I myślisz, że ktoś z tych, co się nazywają „my”, skoczy na tamtych tylko dlatego, że oni są „oni”? Upiłeś się? Chłop na chłopa, sam z siebie? Bez bata?
– Słuchaj, Achajko – uśmiechnął się ciepło. – Brakowało mi tylko słowa. Resztę mam już wymyśloną. – I nagle powtórzył: – Narodziny narodu. Dobre.
Potrząsnęła głową. Nie mogła sobie wyobrazić, na co komu takie słowo. Równie dobrze można było podrywać ciżbę określeniami w rodzaju: „Do boju, żołnierze, którzy wierzycie w idealistyczną estetykę!” Chociaż… Słowo „naród” rzeczywiście było krótkie i łatwe do wypowiedzenia.
– Chciałem ci powiedzieć jeszcze o kilku sprawach – mruknął. – Ale muszę już wracać. Papiery dostaniesz na kolejnych przystankach. – Skinął jej głową. – Powodzenia. I dzięki za Theu!
Wzruszyła ramionami. Nie do końca mogła go zrozumieć. Obserwowała, jak zawraca i zmusza konia do galopu na piaszczystej drodze. Potrząsnęła głową.
– Lanni!
Dziewczyna podjechała, usiłując opanować narowistego wierzchowca.
– Słuchaj, wiesz gdzie się po drodze mamy zatrzymać?
– Tak.
– Daleko? Napiłabym się czegoś.
– Jakieś pół kroku – uśmiechnęła się Lanni.
– Co?
Dziewczyna wyjęła z juków mały bukłak i podała go Achai. Ta również się roześmiała. Wyszarpnęła zębami korek i wypiła kilka łyków.
– To prowadź, co? – Oddała jej bukłak. – I strzel sobie łyka, wyższych szarż nie ma chyba w okolicy.
Pani porucznik nie trzeba było powtarzać. Potem jednak ustawiła pluton, wywrzaskując komendy, i ruszyły w noc wijącą się leniwie wśród drzew drogą. Shha podjechała do Achai, zrównując konie.
– Daj rękę, siostro.
Nie zrozumiała początkowo. Shha jednak sama sięgnęła po jej lewą dłoń i, szarpiąc z powodu trudności w dostosowaniu tempa swojego konia, ściągnęła jej żelazną rękawicę.
– Wszyscy mężczyźni to idioci – wyjaśniła.
– Kurde, czemu?
– No, nałożyć ci, siostrzyczko, coś takiego i kazać jechać przez chłodną noc – Schowała urządzenie do własnych juków. – To tak, jakbyś miała trzymać rękę w przerębli. Toż żelazo zimne jak szlag.
– Ale ja nic nie czuję.